Zaledwie kilka miesięcy temu wypowiedzi nowego-starego premiera Holandii, Marka Ruttego, na temat Unii Europejskiej nie odbiegały specjalnie od tych, które możemy usłyszeć na konferencjach polityków Prawa i Sprawiedliwości. Na łamach „The Financial Times” Rutte ostrzegał, że wezwania do ściślejszej integracji i przyznania większych uprawnień Brukseli mogą doprowadzić do rozpadu Wspólnoty.
„Naciskając na więcej Europy, nie wolno nam zepchnąć projektu europejskiego w przepaść. Tracimy w ten sposób wyborców”, przekonywał premier i apelował, by przestać wreszcie narzekać na obywateli chętnych do głosowania na Marine Le Pen, Alternatywę dla Niemiec czy Partię Wolności Geerta Wildersa. „Wyborcy się nie mylą. Kiedy elektorat przesuwa się w danym kierunku, partie głównego nurtu muszą być w stanie przekonać ich, że potrafią rozwiązywać problemy”.
Słowa te padły jednak w grudniu 2016 r., kiedy partia Wildersa zdecydowanie prowadziła w sondażach, zbliżając się do znokautowania rywali. Kilka tygodni później wszystko się zmieniło – Wilders ostatecznie spadł na drugie miejsce, a Rutte zmienił ton.
Już w trakcie unijnego szczytu na Malcie, 3 lutego, rząd holenderski oraz przedstawiciele Belgii i Luksemburga wystosowali oświadczenie popierające ideę „Europy dwóch prędkości”, przeciwko której tak wtedy, jak i obecnie protestowali członkowie Grupy Wyszehradzkiej wraz z Polską. W marcu z kolei kraje Beneluksu zapowiedziały rozmowy z państwami Wyszehradu na temat „przyszłości Unii Europejskiej”. Na tym jednak nie koniec. W oddzielnym spotkaniu pod tym samym hasłem mają wziąć udział przedstawiciele państw bałtyckich. Te zapowiedzi zbiegły się w czasie z poparciem dla idei „Europy dwóch prędkości” wyrażonym 6 marca w Wersalu przez liderów Niemiec, Włoch, Francji i Hiszpanii. Trudno o wyraźniejszy znak tego, jakie nastroje panują dziś w ważnych stolicach Europy Zachodniej i jak w plany rosnącej grupy państw wpisuje się Polska.
Władze w Warszawie na „deklarację wersalską” zareagowały oburzeniem, którego wyrazem miał być między innymi brak poparcia dla ponownej kandydatury Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej.
Oburzenie to doprawdy trudno zrozumieć. Przecież Unia dwóch czy wielu prędkości to cel, o realizację którego ten rząd od dawna zabiegał, kiedy przekonywał, że integracja europejska musi być elastyczna i żadnego kraju do nie wolno do niej przymuszać.
Warto przypomnieć, że podczas niedawnej wizyty w Warszawie Angela Merkel mówiła niemal dokładnie to samo, co usłyszeliśmy w Wersalu. Po spotkaniu z Beatą Szydło kanclerz powiedziała:
„Każde państwo członkowskie powinno mieć możliwość podejmowania współpracy na nowym polu […], ale nie może być tak, że są jakieś ekskluzywne kluby, do których inni nie mogą się dołączyć”. A gdy któreś z państw nie chce uczestniczyć w jakimś wymiarze współpracy, „taka możliwość też powinna istnieć”.
Wówczas jednak polski rząd przyjmował te słowa entuzjastycznie jako gwarancję tego, że to poszczególne rządy będą samodzielnie decydowały, czy, kiedy i w jakim stopniu chcą się integrować. Nie wzięto pod uwagę, że pewna grupa państw zechce wziąć udział we wszystkich lub w większości inicjatyw integracyjnych, tworząc tym samym ową „Unię pierwszej prędkości”, której dziś tak bardzo obawia się rząd PiS.
Dlatego obecnie ani pani premier Szydło, ani Jarosław Kaczyński nie powinni udawać zaskoczenia – o pomyśle zacieśniania integracji wiedzieliśmy co najmniej od czasu wizyty Merkel w Warszawie. Ale wtedy, z niezrozumiałych powodów, jej słowa przyjmowaliśmy z radością jako dowód poszanowania naszej „suwerenności”.
Zacieśnienie właściwej Unii do węższego grona kilku czy kilkunastu państw to dla Polski wyrok – kończy się era bezprecedensowego rozwoju, a zaczyna powrót do prowincjonalnego folwarku. Szlakiem przez Międzymorze. | Łukasz Pawłowski
W tym miejscu można by jednak zapytać, gdzie w tym wszystkim są nastroje społeczne i wola wyborców, którzy od dawna wyraźnie sygnalizują, że nie chcą więcej, lecz mniej Europy. Sukcesy partii eurosceptycznych są tego najlepszym dowodem.
Okazuje się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. We Francji Marine Le Pen ma poważne szanse na prezydenturę, ale jej główny rywal, Emmanuel Macron, już opowiedział się za „Unią dwóch prędkości”. W Niemczech Angela Merkel może co prawda stracić władzę, ale jeśli tak się stanie, na stanowisku kanclerza zastąpi ją wyraźnie proeuropejski Martin Schulz, były przewodniczący Parlamentu Europejskiego. Jeśli socjaldemokraci Schulza i chadecy Merkel tak jak obecnie stworzą „wielką koalicję”, decyzja o ściślejszej integracji jest właściwie przesądzona. Eurosceptyczna Alternatywa dla Niemiec nie będzie w stanie się jej przeciwstawić.
Wracamy jednak do poprzedniej wątpliwości – przecież wyborcy na Zachodzie domagają się poluzowania integracji europejskiej. Zdaje się, że wiele zależy od tego, co rozumiemy pod pojęciem „Europa”. Niewykluczone, że wyborcy w Holandii, Francji, Hiszpanii czy Niemczech nie życzą sobie ściślejszej integracji w ramach Unii w jej obecnym kształcie. Ale gdyby miała się ona dokonać w węższym gronie, powiedzmy 8–10 państw Europy Zachodniej, nie mieliby nic przeciwko temu.
Jeśli tak jest, tarapaty, w jakich znajduje się dziś Polska, są znacznie poważniejsze niż wydawało się zaledwie kilka miesięcy temu. Zacieśnienie właściwej Unii do węższego grona kilku czy kilkunastu państw to dla naszego kraju wyrok – kończy się era bezprecedensowego rozwoju, a zaczyna powrót do prowincjonalnego folwarku. Szlakiem przez Międzymorze.
* Fot. MateuszEs [CC BY-SA 3.0]; Źródło: Wikimedia Commons.