Wiosenne targi książki w Londynie to impreza branżowa odbywająca się cyklicznie od 1971 r. Pozwala ona spotkać się nabywcom i sprzedawcom praw do utworów, poznać nowości i trendy wydawnicze, wynegocjować dobrą ofertę, sfinalizować transakcje, podtrzymać kontakty. Sprzedawcami są reprezentanci autorów – agencje literackie i działy praw w wydawnictwach – a nabywcami wydawcy rozmaitych formatów, wciąż głównie książek drukowanych, zainteresowani treściami z innych niż własne obszarów językowych. O tym, że Polska będzie market focus na targach w Londynie 2017, zrobiło się głośno w listopadzie zeszłego roku, gdy w sieci pojawiły się dwie prezentacje na seminarium w British Council, przygotowane przez nowego wiceszefa Instytutu Książki oraz wydawcę Andrzeja Zyska. Programem udziału Polski w targach od kilku lat po cichu zajmowali się pracownicy merytoryczni Instytutu, ale dyrekcja, która przejęła tę sprawę w kwietniu 2016 r., pokazała ją po swojemu. Już tytuły tych wystąpień – „Why Poland?” oraz „Poland – New Major European Market?” – wskazywały na zmianę języka z profesjonalnego na taki, który mówi o „właściwym miejscu Polski w świecie”. Krzysztof Koehler sugerował, że Brytyjczycy nie mają pojęcia o polskiej literaturze i należy im powiedzieć, że ona istnieje, między innymi dlatego że Anglicy są agresywni wobec Polaków po Brexicie, a Polska kojarzy im się z imprezowym Krakowem. W prezentacjach nie pojawiła się informacja, że polscy autorzy są już od dawna tłumaczeni i publikowani przez zagranicznych, w tym brytyjskich, wydawców, co odsłaniało brak rozeznania w mechanizmach rynku sprzedaży praw i organizowania tłumaczeń. Zignorowanie profesjonalistów, dzięki którym polska literatura istnieje za granicą, oburzyło Magdalenę Dębowską, agentkę polskich twórców, i wydawczynię Monikę Sznajderman. Uderzający był też wysłany w świat anachroniczny przekaz: „Tu Polska. Istniejemy i jesteśmy ważni”, jakby informację przekazywał ktoś, kto zagubił się w lesie amazońskim i machał ręką do cywilizowanego świata.
Wódka, poezja i inne gatunki
Przed oficjalnym otwarciem polskiego pawilonu w hali Olympia o godz. 11.00 we wtorek 14 marca można było wziąć udział w kilku świetnych merytorycznie anglojęzycznych imprezach programu, między innymi dyskusji o poezji z udziałem Jacka Dehnela i Marzanny Kielar oraz prezentacji rynku książki. Prezentacji tym razem wygłoszonej przez prezesa Polskiej Izby Książki Włodzimierza Albina i wydawczynię Sonię Dragę. Na samym otwarciu pojawili się przedstawiciele Instytutu Książki, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, British Council i London Book Fair. W języku ojczystym zasygnalizowano, że udział Polski w targach zbiegł się z rokiem Josepha Conrada, który symbolicznie łączy Wielką Brytanię i Polskę, że kultura służy podtrzymywaniu więzi między narodami, a my pokazujemy zagranicy to, co mamy najlepszego, czyli twórców wybranych tak, aby było jasne, że Polacy swoje wybitne dzieła mają – od poezji przez prozę literacką, reportaże, eseistykę, aż po książkę dziecięcą. A także polskie stoisko, gdzie są drzewa, są jabłka, a po południu odbędzie się vodka party. W momencie pozowania do wspólnego zdjęcia okazało się, że autorzy przysłuchujący się przemówieniom ulotnili się. „Wiedzieli, kiedy wyjść”, skomentował jeden z twórców. I dodał: „Cóż, takie imprezy to zawsze gombrowiczowska kupa”.
Design polskiego pawilonu, gdzie stoiska miało kilkudziesięciu wydawców, tworzyły pojedyncze drzewa o wymiarach solidnej domowej choinki, pnie służące za stoliki, zdjęcia autorów naturalnej wielkości zrobione w plenerze oraz czerwony neon, przypominający dawną cepelię, obwieszczający, że to wszystko Polska. Kultura wyłaniała się wprost z natury, autorzy jakby przechadzali się po lesie, a wydawcy i ich kontrahenci mogli sobie przysiąść przy pieńku i poczuć, że polska literatura to część kosmosu. Na Facebooku od razu pojawiły się komentarze zestawiające drzewa targowe ze ściętymi drzewami ministra Szyszki. To, co Olga Tokarczuk określiła jako zamach nowej władzy na środowisko naturalne, spotkało się zatem z inicjatywą Instytutu Książki pod nowym przewodnictwem, który umieścił przedstawicieli kultury, w tym autorkę, w lesie.
Transatlantyk na błękitnym oceanie
Big european market (blue ocean); not too exotic? – zapytywał w prezentacji Andrzej Zysk. Strategia błękitnego oceanu to pochodząca z 2005 r. teoria tworzenia przez podmioty rynkowe nowego obszaru działania po to, żeby uniknąć konkurencyjnej walki w zajętych segmentach. Pytanie to jest wielopiętrowym nieporozumieniem. Polski rynek książki z niskim czytelnictwem nie jest szczególnie big, zwłaszcza jeśli porównać go z rynkami skandynawskimi albo niemieckim. Nie jest to też dzika niezagospodarowana przestrzeń, jeśli rozważyć zagraniczne inwestycje, czyli zakupy praw do tłumaczeń polskich książek. Brytyjczycy czytają głównie własnych autorów, więc liczba kilku książek rocznie tłumaczonych z polskiego na angielski wydaje się nie usprawiedliwiać pokazywania polskiej kultury jako puszczy z aspiracjami do bycia angielskim ogrodem. Prawa do tłumaczeń książek bohaterów focusu – Zygmunta Miłoszewskiego, Olgi Tokarczuk, Jacka Dukaja czy Artura Domosławskiego – dzięki pracy działów praw ich wydawnictw i pośredników-agentów są sprzedawane krajom należącym do dwudziestu kilku terytoriów językowych. Wygląda na to, że autorzy, tłumacze, wydawcy i agenci wiedzą, co robić; pozostaje pytanie, czy takie imprezy jak „Polish focus” mogą usprawnić tę maszynę.
„W czasie rozmów z partnerami zagranicznymi niewielu pytało o «Polish focus». Wśród ludzi praw takie wydarzenia wywołują raczej niewielkie zainteresowanie” – powiedział agent z największej polskiej agencji Graal. Z kolei polski przedstawiciel agencji Andrew Nurnberga, który niedawno przejął od Magdaleny Dębowskiej listę polskich autorów, zapytany o motywy tej decyzji, odpowiedział: „Wiadomo, że zaliczki są nieporównywalnie mniejsze niż ze sprzedaży amerykańskich autorów do Polski, ale dla nas to jest prestiżowe, a autorzy chcą powierzyć prawa międzynarodowej agencji”. Jak zatem autorzy radzą sobie z tym, że w oczach państwowych instytucji są jak ludowa rzeźba z cepelii, a w oczach profesjonalistów jak potencjalne źródło zarobku lub prestiżu? „Politycznie zawsze będą jakieś roszady, najważniejsze jest to, że literatura ma się dobrze i jest niezależna od nich” – zwierzył się jeden z nich.
Polska mistrzem Polski
Stanley Bill, który na potrzeby katalogu imprezy streścił los polskiej literatury od końca XVIII w. do teraz, podsumował, że polscy twórcy po wyjściu z historycznych opresji stali się komentatorami wolności. I rzeczywiście, w czasie dyskusji targowych rozmawiano, jak w twórczości mówić prawdę w imieniu osób wykluczonych, wprowadzać do publicznej debaty głos kobiet i osób starszych, diagnozować mroczne strony pozornie ułożonego społeczeństwa, przekładać książkę obrazkową i tekstową. Ten prawdziwie międzynarodowy aspekt imprezy jakby umknął uwadze Instytutu Książki. We wtorek na Facebooku IK pojawił się komentarz „Kiedyś na Wembley polscy piłkarze, dziś w hali Olympia nasi pisarze!”, a także zdjęcia z popołudniowego party, na które stawili się autorzy i przedstawiciele niemal wyłącznie rodzimego rynku wydawniczego, podpisane „Polskie stoisko naprawdę odwiedziły tłumy!”. Najbardziej „światowy” polski sukces, czyli fakt, że „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej, opublikowane po angielsku przez wydawnictwo Portobello, zostało wybrane przez jury Nagrody Bookera do tak zwanej długiej listy, znalazł się trochę w cieniu. Na swoim Facebooku Instytut o tym nie napisał, a autorka przyznała, że zagadnęły ją tylko niektóre polskie media. Może jednak warto potraktować wyróżnienie tych opowiadań jako sygnał, że rynek polskiej książki wychodzi z prowincjonalnej przeszłości i używanie autonomii twórców do państwowych potrzeb jest tak samo naturalne, jak tworzenie lasu ze ściętych drzew.