Teatr Wielki – Opera Narodowa nie rozpieszcza nas liczbą premier operowych. Na ten sezon ta największa w kraju instytucja muzyczna zapowiedziała ich tylko cztery. Po „Goplanie” i „Czarodziejskim flecie ” przyszedł czas na „Turka we Włoszech” Gioacchino Rossiniego, operę zrealizowaną w koprodukcji z Teatro Regio di Torino oraz Opér de Dijon i festiwal Aix-en-Provence. Dobrze się złożyło, że doszło do tej współpracy. Dzięki takim inicjatywom pojawiają się na warszawskiej scenie dzieła z żelaznego repertuaru, który nie kończy się na „Aidzie”, „Rigoletcie”, „Nabuccu” czy „Madame Butterfly” w coraz bardziej trącących myszką inscenizacjach.

Produkcja w reżyserii Christophera Aldena, która zawitała na deski Opery Narodowej, nie odkrywa niczego, co nie wynikałoby w oczywisty sposób z libretta. To zaś eksploruje tematykę damsko-męską w sposób typowy dla opery neapolitańskiej początku XIX w., musi być odpowiednia doza macanek, przebieranek, intryg i rozterek podlanych pociesznym slapstickiem i żartami w stylu wujcia na imieninach. Nie w humorze – który mocno się chyba zestarzał – leży wartość literacka i dramaturgiczna libretta.

Najważniejszą postacią tej opery nie jest żadna z rozflirtowanych pań ani żaden z kochliwych dżentelmenów, lecz osoba poety, który na bieżąco pisze tekst sztuki oglądanej przez widzów. Jego figura ma charakter „prepostmodernistyczny”, stawia bezustanne cudzysłowy nad akcją sceniczną w sposób bardziej fundamentalny, niż robiły to zazwyczaj parabazy pojawiające się w teatrze od czasów starożytnych. Rozterki i komentarze poety są czymś więcej niż dekoracją czy puszczeniem oka do odbiorców – jego partia ma charakter konstytutywny dla osi utworu.

Autor zdjęć:  Krzysztof Bielińśki
Autor zdjęć: Krzysztof Bielińśki

W sferze idei zapowiada się to nowocześnie i zajmująco, w wersji brzmieniowej jednak nie ujawnia pełni swojego nowatorstwa i bombarduje słuchacza mocno skonwencjonalizowanym językiem muzycznym. Szczególną rolę do odegrania ma w takiej sytuacji reżyser, który może pokusić się o mniejsze czy większe przekontekstowienie albo pozostać przy możliwie wiernym oddaniu tego, co jak można sądzić, było pierwotną ideą twórców. Zwykle to przedstawienia pierwszego typu robią większe wrażenie i zapadają w pamięć, szczególnie w przypadku dzieł o mniejszym ciężarze gatunkowym. Alden zdecydował się na drugie podejście i wyszło mu to tyleż komunikatywnie, co po prostu nudnawo przez brak jakiejkolwiek wartości dodanej. Zastosował aluzje kulturowe, którymi da się nasycić co najwyżej nieduży apetyt na reżyserię. Na uznanie zasługuje natomiast fakt, że jego inscenizacja szanuje muzykę – scenografia jest korzystna akustycznie (zabudowany tył i góra sceny), a śpiewacy ustawieni są zazwyczaj w komfortowych pozycjach blisko proscenium. To w sumie pozytywne, że brak ciekawszej wizji przynajmniej nie kazał reżyserowi proliferować środków, które tylko utrudniałyby życie wykonawcom (ruch sceniczny był absurdalny, ale w miarę nieszkodliwy).

W TW – ON zwykle o solistach myśli się za mało albo niewłaściwie. Po części jest to pewnie kwestia dyktatu reżyserów, którzy dobierają śpiewaków pod kątem ich właściwości wizualnych, tudzież aktorskich albo jeszcze innych, trudnych do opisania, a nie głosowych… A, jak nigdy dość przypominać, opera tym się różni od teatru czy filmu, że umiejętność dobrego śpiewania jest w niej co najmniej „niezaniedbywalna”. Tym razem specjaliści do spraw obsad zaliczyli jeden sukces, jedną spektakularną wpadkę i dwie decyzje średnie.

Po raz kolejny importowane gwiazdy zaświeciły bowiem wyjątkowo mizernym blaskiem. W ważnej konstrukcyjnie partii poety (Prosdocimo) wystąpił Giulio Mastrototaro. Po jego niewyraźnej wymowie trudno by się było domyślić, że jest rodowitym Włochem (a tekstu ma on wyjątkowo dużo). Szczęśliwie ta partia nie zawiera ustępów solowych, bo – sądząc po jakości jego recytatywów i ansambli – lepiej byłoby ich nie słyszeć. Tiziano Bracci w roli nieco zmęczonego życiem Don Geronia wypadł lepiej, ale poniekąd za bardzo przekonująco, ponieważ nie stawało mu kondycji. Najgorzej jednak zabrzmiał Pawieł Kołgatin (Narciso), obdarzony histerycznym tenorem leggiero. Kołgatin zaprezentował bogaty wachlarz nieczystości intonacyjnych i przedziwne podejście do fonetyki języka włoskiego.

Łukasz Goliński (tytułowy Turek, czyli Selim) wydawał się usztywniony wokalnie i mało okrzepły w roli. Najlepsze w jego wykonaniu okazały się duety z Fiorillą; gorzej we fragmentach solowych – zwłaszcza bardziej lirycznych – w których Goliński próbował uzyskać kantylenę, sztucznie przyciemniając i wycofując dźwięk (zjawisko znane jako „połykanie głosu”, którym ostatnio posługiwał się Piotr Beczała). Najlepszą rolę męską wykonał Przemysław Baiński – drugoplanowy Albazar – może nieco chaotyczny w koloraturach, ale śpiewający czystym, dobrze postawionym głosem, a do tego niebywale przekonujący i sprawny aktorsko (oraz tanecznie!).

Specyficznie wygląda kwestia Anny Bernackiej w roli Zaidy, dla której Cyganka u Rossiniego i Cyganka u Bizeta to mniej więcej to samo. Bernacka dysponuje istotnymi zaletami: świeżym, często pełnym i rozpoznawalnym mezzosopranem i predylekcją do ról spodenkowych. Nie są jednak zauważane w TW – ON, gdzie nie jest ona najfortunniej obsadzana. Wystarczy przypomnieć „Łaskawość Tytusa ”, w której jako Anniusz sprawdziła się wprawdzie dobrze, ale dużo lepiej pasowałaby do większej roli Sykstusa. Tym razem jednak po raz kolejny została wtłoczona w rolę drugoplanową obfitującą w sceny zespołowe, które nie są jej najmocniejszą stroną.

Autor zdjęć:  Krzysztof Bielińśki
Autor zdjęć: Krzysztof Bielińśki

Jeżeli warto pójść na to przedstawienie, to dla Edyty Piaseckiej. Ma ona warunki fizyczne chętnie zatrudnianych przez Mariusza Trelińskiego sopranistek, tyle że ona dla odmiany potrafi śpiewać. O ile w „Goplanie”  nie mogła w pełni rozwinąć skrzydeł, to rozbudowana wokalnie rola Fiorilli dała jej okazję do popisu, którą śpiewaczka w pełni wykorzystała. Nieczęsto zdarza się słyszeć w TW – ON partię tak przemyślaną i dopracowaną w szczegółach. Piasecka wie, o czym śpiewa, potrafi tchnąć życie nawet w monotonne recytatywy, posługuje się całą gamą efektów kolorystycznych – ale nie wszystkimi naraz, tylko po kolei, gdzie trzeba, ponieważ panuje technicznie nad swoim głosem i materią. Mimo tej rozmaitości środków nic w jej partii nie cechowało się nadmiarowością (będącą plagą oper komicznych). Jej koloratury były uporządkowane w strukturze, lecz spontaniczne w wyrazie. Całości dopełniała imponująca gra aktorska. Można się zastanawiać nad sensownością niektórych zadań, jakie zamierzył dla niej reżyser, ale trzeba przyznać, że wywiązała się z nich śpiewająco. Piasecka po raz kolejny dała się poznać jako dobra – a nawet coraz lepsza – rossiniowska śpiewaczka. Jeśli spojrzeć na tę proporcję sukcesów castingowych do wpadek w tym przedstawieniu, trudno odnieść wrażenie, że taki dobór obsady był celowy i świadomy. Trend wskazywałby raczej na to, że zaangażowanie Piaseckiej to szczęśliwy, ale jednak przypadek. Jedna świetnie obsadzona partia nie zrobi przecież spektaklu.

Za brak napięcia muzycznego trudno jednak winić wyłącznie śpiewaków. „Turek we Włoszech” jest wprawdzie dziełem nowatorskim formalnie i wyprzedzającym nieco swoją epokę, dla dzisiejszego odbiorcy jednak brzmi raczej ramotowato i trzeba się dobrze postarać, żeby uczynić go atrakcyjnym. Dyrygentowi, Andrijowi Jurkiewyczowi, zabrakło pomysłu, jak podejść do tej konwencjonalnej partytury. Na szczęście nie ma w niej zbyt licznych instrumentalnych fragmentów solowych; solo rogu i trąbki w uwerturze były wystarczająco dojmujące. Jednocześnie trzeba przyznać, że dyrygent nie przeszkadzał solistom (a zwłaszcza Piaseckiej) w kształtowaniu formy i budowaniu kulminacji w miejscach, gdzie miały one wystąpić. Jednak w relacji chór-orkiestra-soliści, szczególnie w strettach wieńczących sceny, wielokrotnie można było zaobserwować użycie środka, który można by określić mianem polirytmii incydentalnej (czytaj: wszystko się rozłazi). Ostatecznie jednak nie było tak najgorzej, bo ani dyrygent, ani reżyser nie przeszkadzali solistom (to i tak nieźle jak na średnią tego teatru).

Projekt plakatu Adam Żebrowski, zdjęcie Łukasz Murgrabia
Projekt plakatu Adam Żebrowski, zdjęcie Łukasz Murgrabia

Gioacchino Rossini po intensywnej, acz relatywnie krótkiej karierze, u szczytu sławy odszedł na kompozytorską emeryturę, na której poświęcił się ukochanemu hobby – kuchni. W nawiązaniu do tego faktu program spektaklu urozmaicono przepisami na wyrafinowane potrawy. Gdyby pozostać przy poetyce kulinariów, w karcie było danie z sera koziego, a dostaliśmy odrobinę tego szlachetnego produktu niemiłosiernie rozcieńczonego homogenizowaną śmietaną z plastikowego kubeczka (dokładnie tak, jak zdarzyło się nam niedawno w restauracji u Agnieszki Kręglickiej, która zresztą napisała artykuł do wspominanego programu). Składnikiem najwyższej jakości w tym operowym daniu okazała Edyta Piasecka, a cała reszta była co najwyżej à la Rossini.

 

Opera:
Gioacchino Rossini „Turek we Włoszech”, Teatr Wielki-Opera Narodowa, premiera 17 marca 2017
soliści: Edyta Piasecka, Łukasz Goliński, Tiziano Bracci, Pawieł Kołgatin, Giulio Mastrototaro, Anna Bernacka, Przemysław Baiński
dyrygent: Andrij Jurkiewycz
reżyseria: Christopher Alden
Chór i Orkiestra Teatru Wielkiego-Opery Narodowej.