Najnowsze ograniczenia na rynku książki w Chinach tym razem wycelowane są w żłobkowiczów i przedszkolaków. Co zbroili mali bohaterowie literatury dla najmłodszych? Dokładnie nic. Po prostu w Chinach zmienia się klimat – ten polityczny – a wraz z nim następuje mobilizacja na froncie ideologicznym, a walka o rząd dusz przyszłych dorosłych obywateli trwa. Czym bowiem skorupka za młodu nasiąknie… Słusznie stwierdzono, że najmłodsze umysły są najbardziej chłonne i dobór lektur może ukształtować je na całe życie.
Nie wydano oficjalnych zarządzeń, ale chińscy wydawcy zostali ustnie poinformowani, że w Chinach ukazuje się za dużo zagranicznych książek dziecięcych w stosunku do liczby chińskich publikacji tego rodzaju. Wprowadzono zakaz (czasowy? stały?) wypuszczania na rynek kolejnych tłumaczonych z języków obcych książeczek. Być może zalecenie będzie obowiązywało jedynie do chwili ogłoszenia oficjalnych zaleceń, już jednak wiadomo, że szczególnie istotna będzie proweniencja dzieła – książki z Japonii i Korei Południowej mają być objęte zakazem wstępu na chiński rynek, a dla tych z pozostałych krajów będzie on znacznie utrudniony i mocno limitowany. Prawdopodobnie zostaną wprowadzone kwoty – na każdą książkę z danego kraju wydaną w Chinach ma przypaść ta sama lub większa liczba tytułów chińskich wydanych w tymże konkretnym kraju. Będzie to trudne, ponieważ nawet chińska literatura dla dorosłych z trudem toruje sobie drogę na zagranicznych rynkach, a dziecięca zupełnie nie ma renomy, wielkich nazwisk i właściwie nie budzi zainteresowania wydawców. W Polsce, z tego, co wiem, żadne specjalizujące się w literaturze dziecięcej wydawnictwo nie porwało się na chińskich twórców dziecięcych. Czy słyszeliście kiedykolwiek o Cao Wenxuanie, zdobywcy ubiegłorocznej Nagrody im. Hansa Christiana Andersena, nazywanej „małym Noblem”, i jego „Słomianym domku”, o Yang Hongying, nazywanej „chińską Rowling”, czy o Shen Shixi, twórcy licznych powieści ze zwierzęcymi bohaterami? Raczej nie, a jest to absolutny top chińskich pisarzy dziecięcych, których książki sprzedają się w milionach egzemplarzy.
W 2016 r. w Chinach ukazało się 61 tys. książek dla dzieci, wśród nich zdecydowaną większość stanowią tytuły tłumaczone z języków obcych. Patrząc z rynkowego punktu widzenia, nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ w Chinach ten segment rynku wydawniczego rozwija się dopiero od kilkunastu lat. W porównaniu do krajów zachodnich, a także Korei i Japonii, chińscy pisarze oraz ilustratorzy mają jeszcze sporo do nadrobienia. Po prostu – nie tylko pewnie moim zdaniem, lecz także chińskich rodziców z chęcią sięgających po obce tytuły – chińskie książki nie są tak atrakcyjne, ani treściowo, ani wizualnie, jak książki zagraniczne. I tu dochodzimy do clou całej historii i nowych zaleceń władz. Głównym celem ograniczeń i zakazów nie jest troska o los chińskich pisarzy oraz ilustratorów – no może śladowo o kieszeń chińskich wydawców trwoniących rodzimą walutę na zagraniczne prawa – przede wszystkim chodzi o ładunek ideologiczny i światopoglądowy zawarty literaturze dziecięcej.
Lokalna twórczość dla dzieci jest przesiąknięta dydaktyzmem i konfucjanizmem. Niegrzeczne dzieci zawsze ponoszą w nich karę, a dobre są nagradzane, młodsi mają słuchać starszych, a seniorzy mają obowiązek pouczać juniorów słowem i dobrym przykładem. Należy kochać ojczyznę, pilnie się uczyć i szanować rodziców – w każdej historyjce czy bajeczce musi tkwić jakiś morał. Niekiedy są one przemycane, niekiedy biją po oczach, w każdym razie chińskim pisarzom z trudem przychodzi pisanie historii nie pouczających i instruujących dziecko, a dostarczających zwykłej frajdy i radości z czytania. Nie da się uciec od swoich doświadczeń i wpojonej wizji świata – chcąc nie chcąc, chińscy twórcy reprezentują w swoich utworach przyswajane od dzieciństwa zasady moralności konfucjańskiej (w swej najgłębszej warstwie niewyplenione przez komunistów). Nie jest to krytyka – konfucjanizm zawiera wiele cennych elementów, które warto by przekazywać i naszym polskim dzieciom, lecz decydowanie za rodziców i zmuszanie ich do korzystania wyłącznie z chińskiej literatury dziecięcej pokazuje skrzywienie ideologiczne władz. Energiczne wyplenianie zachodnich ideologii zaczęło się już jakiś czas temu. W grudniu ubiegłego roku Xi Jinping stwierdził, że należy zamieniać uniwersytety w twierdze partii i bronić właściwego politycznego kierunku. Potem minister edukacji, Chen Baosheng, ostrzegł, że szkoły są głównym celem infiltracji wrogich sił. Jak widać, teraz przyszedł czas na zawartość przedszkolnych plecaczków i półeczek maluchów.
Znając zapobiegliwość Chińczyków, można by założyć, że skoro chińskie wydawnictwa wstrzymają się z wydawaniem na miejscu książek, to rodzice ruszą na Taobao – nasze Allegro, tylko miliard razy większe – i tam kupią wydania zagraniczne, zwłaszcza picture booków. Władze znają jednak swój lud doskonale i nie lekceważą geniuszu zwykłego człowieka –10 marca wszedł w życie zakaz sprzedaży w internecie książek wydanych za granicą, wszystkich, nie tylko dziecięcych. Co prawda implementacja nowych pomysłów jeszcze nie została zakończona i w taobaowym sezamie można wciąż kupić takie książki, jakich tylko dusza zapragnie.
Zamknięcie się Chin na zagraniczną literaturę dziecięcą to smutna wiadomość również dla polskich twórców. W Państwie Środka w ostatnich latach zaczęły pojawiać się książki naszych twórców – na fali popularności sławni już na całym świecie Mizielińscy z ich „Mapami” dorobili się nawet plagiatorów, a polscy wydawcy z sukcesami promowali się na Szanghajskich Targach Książki. Wielki żal, że z przyczyn czysto politycznych chińskim dzieciom zamyka się okno na świat, zabiera możliwość poznania innych kultur, zwyczajów, legend. No chyba że powstanie przedszkolny drugi obieg, Pepa zejdzie do podziemia, a samizdatowe wersje „Kubusia Puchatka” będą przemycane w śniadaniówkach…
Patronem artykułu jest NETIA, wspierająca inicjatywy społeczne w dziedzinie edukacji dzieci.