Przywódcy dwóch światowych mocarstw nie będą bynajmniej rozmawiać o ogrodnictwie, lecz chińskie powiedzenie „zgubić arbuza, zbierając sezam”, czyli porzucić coś dużego w pogoni za drobiazgami, doskonale pasuje do zaczynającego się dzisiaj spotkania przywódców obu mocarstw.
Sezamem mogą być chińskie inwestycje w Stanach bądź zwiększenie eksportu amerykańskiej żywności do Chin, ale chodzi o arbuza – prawdziwy obiekt pożądania, czyli przyszłą dominację na arenie światowej. Czy Trump będzie chciał i potrafił zrealizować korzystną dla USA długoterminową politykę wobec Chin, czy okaże się za słabym graczem i spotkanie w Mar-a-Lago przejdzie do historii jako punkt zwrotny i początek końca amerykańskiej dominacji?

Obaj panowie z pewnością zdają sobie sprawę z tego, że zostaną poruszone trudne tematy i drażliwe kwestie, a ustalenia z Mar-a-Lago mogą mieć wielki wpływ na przyszłe relacje amerykańsko-chińskie i pośrednio również na resztę świata. Trump do wizyty przygotowywał się w swoim stylu. Na Twitterze zapowiedział, że spotkanie z Xi będzie trudne, a „amerykańskie firmy muszą być przygotowane na inne alternatywy…”. Pozostawił w sferze domysłów, co właściwie miał na myśli – wojnę handlową? wyższe cła? Groził również, że skoro Chiny nie potrafią poskromić Korei Północnej, to USA zrobią to same, trudno. Ciężko powiedzieć, czy poza tweetami szefa Biały Dom w inny sposób szykował się do wizyty. Trump wciąż nie obsadził ludźmi kluczowych stanowisk związanych z relacjami z Państwem Środka, a ambasador, mimo że już wyznaczony, wciąż nie objął stanowiska w Pekinie (nota bene obecnie Polska również nie posiada ambasadora w Chinach, poprzedni stracił pracę podczas marcowej fali zwolnień w MSZ).

Kordialnej atmosfery na pewno nie da się zbudować, cytując wypowiedzi Trumpa z kampanii wyborczej, w której notorycznie obarczał Chiny odpowiedzialnością za likwidowanie miejsc pracy, oskarżał o manipulowanie kursem waluty i „kradzież amerykańskiej prosperity”. A, i jeszcze o gwałt, o gwałt na Ameryce. Miejsce spotkania też wybrano chyba bez głębszej refleksji nad preferencjami gościa. Kapiąca złotem i luksusem rezydencja Mar-a-Lago słynie głównie z pól golfowych, a Xi Jinping nie dość, że nie gania z kijem za piłeczką, to zainicjował wielką kampanię likwidacji pól golfowych w Chinach podczas walki z korupcją i odzyskiwaniem połaci ziemi dla rolnictwa. A może luźne pool party z koktajalmi w dłoni i w hawajskich koszulach? W końcu to Floryda. Też średnio – pierwszy sekretarz raczej nie pija alkoholu (przynajmniej publicznie) i słynie z perfekcyjnie zaplanowanych wizyt, podczas których nie ma mowy o odstąpieniu od protokołu. Można się żachnąć, że to wszystko detale i że nie ma znaczenia, gdzie i w jakich dekoracjach będą toczyły się rozmowy, lecz chińscy dyplomaci są bardzo wyczuleni na cały entourage spotkań i słyną z nieprawdopodobnej wręcz drobiazgowości w organizacji podróży swej głowy państwa (sama królowa Elżbieta prychała na wymysły i fanaberie chińskiej strony, podczas wizyty Xi w Londynie). Letnia rezydencja, choćby nie wiem jak ozłocona, nie równa się rangą oficjalnej siedzibie, a wybranie Mar-a-Lago jako miejsca pierwszego spotkania Trumpa i Xi nie jest zbyt szczęśliwym posunięciem. Złote umywalki i kryształowe żyrandole naprawdę nie zrobią na chińskiej delegacji wrażenia.

Niedociągnięciom nawet w tej najprostszej warstwie – lokalizacyjnej – trudno się jednak dziwić, biorąc pod uwagę bieda-kadry prezydenckiej administracji. Nawet ci będący już na posadach, np. sekretarz stanu, Rex Tillerson, nie wykazują się wysokim poziomem dyplomacji. Podczas marcowej wizyty w Pekinie Tillerson w żaden sposób nie pokazał, że następuje zmiana nastawienia USA w stosunku do Chin i powtarzał za gospodarzami tak okrągłe frazy o wzajemnym szacunku i rozwiązaniach korzystnych dla obu stron, iż żartowano, że tekst wystąpienia napisali mu Chińczycy.

Ale w najczarowniejszych snach Pekin nie mógł się spodziewać takiego prezentu – otóż głównym doradcą nowego prezydenta w sprawach chińskich został jego 36-letni zięć, Jared Kushner. Jest troszkę zapracowany, bowiem zajmuje się jeszcze Bliskim Wschodem i reformą administracji, ale to zdolny człowiek, więc na pewno sobie poradzi… A na Chinach się zna, bo z jedną chińską firmą państwową negocjuje wielkie biznesy i raz spotkał się z Kissingerem. Tak oto nowicjusz bez wiedzy i doświadczenia odpowiada za kontakty USA ze swoim najtrudniejszym partnerem i zarazem rywalem. Pekin się z pewnością nie obrazi.

Wyborcza fanfaronada Trumpa już się skończyła, okazało się, że obietnice nie są tak łatwe do spełnienia, a kluczowe postulaty nie dają się wprowadzić w życie za pomocą tweeta po północy. Chiny już wiedzą, że za jego brutalnym językiem nie stoi brutalna siła, i nie mają powodów, żeby przystawać na wygórowane żądania nowego mieszkańca Białego Domu. Prawdopodobnie sypną tytułowym sezamem – zwiększą import amerykańskiej soi, pozwolą na kolejne chińskie inwestycje w USA, obiecają, że troszkę skarcą Koreę Północną, kupią więcej Boeingów itp. Natychmiastowa gratyfikacja, choćby niewielka, wprawi Trumpa w dobry nastrój i pomoże Xi Jinpingowi w realizacji własnych celów – dalszego metodycznego budowania Nowego Jedwabnego Szlaku, umacaniania się na Morzu Południowochińskim, uzależniania ekonomicznego kolejnych państw i budowania sojuszy z innymi. Xi et consortes potrzebują czasu na przeprowadzenie własnych planów. Stać ich na prezenty dla nowego prezydenta, dzięki którym wyjdzie on z twarzą ze słownej wojny przeciwko Chinom i będzie mógł pochwalić się swojemu elektoratowi jakimkolwiek sukcesem. Zajęty golfem i zmaganiem się z obowiązkami urzędu Trump chyba nie zdaje sobie sprawy, że z takim partnerem biznesowym nie miał jeszcze nigdy do czynienia i że każdy jego błąd może w przyszłości mieć bardzo poważne konsekwencje. Nie tylko dla Stanów Zjednoczonych, ale również dla całego świata.

* Ikona wpisu: fot. Michael Vadon, źródło: Flickr.com.