Oto – do II tury wyborów w jednym z najważniejszych państw Starego Kontynentu przeszła para tzw. kandydatów antysystemowych. Wyeliminowano z gry stare partie polityczne reprezentujące centroprawicę i centrolewicę. Dwa najważniejsze ugrupowania V Republiki – Partia Socjalistyczna i Republikanie – mimo wymiany kadr, zmian nazw, w istocie współtwórczynie systemu politycznego od 1958 roku – dziś znalazły się za burtą rywalizacji o najważniejszy urząd w państwie.

Te wybory pokazały, iż podział „lewica – prawica” należy do przeszłości. W tej chwili najważniejsze linie podziału związane są z otwarciem na świat i zamykaniem na niego pod względem politycznym, prawnym i gospodarczym. Z jednej strony, mamy zatem dostrzeganie pozytywnych stron globalizacji i europeizacji. Zaś z drugiej, obietnice dobrego życia za wysokimi murami na granicach – a, jeśli nie lepszego, to przynajmniej nie gorszego. 23 kwietnia 2017 roku przyszła zatem do Polski jednocześnie dobra i zła wiadomość.

Dobra jest taka, iż narodził się skuteczny, centrowy populizm. Polityk proeuropejski, Macron, dobrze wyczuł, że jedynie lewicowy ruch nie ma sensu w obliczu prawicowego populizmu. I zrezygnował z udziału w prawyborach socjalistów. Stworzył ruch społeczny za pomocą mediów społecznościowych. Jasne jest jednocześnie, jak kruche podstawy może mieć to „pospolite ruszenie” nad Sekwaną i przed jakimi wyzwaniami stoi polityk tak młody, tak pozbawiony opierzenia, które daje dopiero umiejętność radzenia sobie z porażkami.

Zła wiadomość jest zaś taka, że Front Narodowy jest bardzo silny. Marine Le Pen była jedynym „pewniakiem” II tury. Pozostali kandydaci – Macron, Fillon i Mélenchon – pojawiali się jako możliwość, liderkę skrajnej prawicy jako kandydatkę w II turze brano pod uwagę zawsze. Odczarowanie Frontu Narodowego stało się zatem faktem. A przecież oznacza to między innymi łudzenie obywateli referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej, obietnicami powrotu do franka czy demontażu strefy Schengen. Agenda eurosceptyków przyciąga młodych, rozczarowanych, byłych komunistów, osoby niechętne imigracji. W 2002 roku, gdy ojciec Marine Le Pen znalazł się w II turze wyborów, niemal cała Francja trzęsła się z oburzenia. Ba, kiedyś wstydem było zaprosić polityka FN do programu telewizyjnego, dziś Le Pen czy Florian Philippot na antenie to niemal gwarancja udanego „show”.

Dwa słowa o parze przegranych. Francois Fillon (19,5 proc.) nie dał rady wydobyć się spod afer. Kandydat, którego siłą miała być uczciwość, zatrudniał żonę jako fikcyjną asystentkę, wypłacając jej sowite wynagrodzenia. Jean-Luc Mélenchon (19 proc.) nie przekonał, że jest poważnym kandydatem na urząd głowy państwa – ale o wiele bardziej przegrał „dzięki” ludziom podzielającym jego poglądy, w tym Benoît Hamona (6,8 proc.), kandydata Partii Socjalistycznej. Gdyby Hamon się wycofał, zapewne to Mélenchon – zwolennik opuszczenia UE i NATO – znalazłby się w II turze, co także powinno dawać nam do myślenia.

Po Brexicie wybory we Francji to najważniejsze wydarzenie polityczne w Europie. Jeśli sondaże są wiarygodne i wyborcy centrowi nie spoczną na laurach samozadowolenia, II turę wygra Macron. Wówczas zwolennicy Unii Europejskiej mają pięć lat na to, żeby sensownie przezwyciężać eurosceptycyzm i islamofobię, rosnącą frustrację obywateli i niechęć do świata otwartego nad Sekwaną.

W przeciwnym razie, jak wielu prorokuje od dawna, czas Le Pen przyjdzie w 2022 – i nic tego nie zatrzyma.

 

*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Nicolas Raymond; Źródło: Flickr.com [CC BY 2.0].