Co więcej, to właśnie na innym wiecu w Pensylwanii – jeszcze jako kandydat – Trump ogłosił, że pierwsze sto dni jego prezydentury będzie oszałamiającym sukcesem. Zobowiązywał się w tym czasie m.in.: zbudować mur na granicy z Meksykiem, zlikwidować system ubezpieczeń zdrowotnych Obamacare i zastąpić go tańszym i lepszym oraz mianować do Sądu Najwyższego odpowiednio konserwatywnego sędziego.
Z całej tej znacznie dłuższej listy udało mu się tylko to ostatnie, choć i w tym przypadku zatwierdzenie Neila Gorsucha stało się możliwe jedynie dlatego, że Republikanie zmienili zasady głosowania w Senacie – zamiast dotychczasowych 60 głosów, uznano, że do wyboru sędziego wystarczy zwykła większość, czyli 51 senatorów. (Gwoli uczciwości dodajmy, że uczynili to, idąc ścieżką wytyczoną wcześniej przez Demokratów, którzy w innych kwestiach również obniżali próg 60 głosów, sfrustrowani obstrukcjonizmem Republikanów). Obalenie przez sądy federalne pospiesznie przygotowanych przez Biały Dom zakazów wjazdu dla muzułmanów na teren USA było upokarzającym ciosem dla nowej administracji, jednak nie tak dotkliwym, jak nieudana likwidacja Obamacare, która okazała się całkowitym fiaskiem, przede wszystkim za sprawą buntu najbardziej konserwatywnych Republikanów. Okazało się, że samozwańczy mistrz negocjacji nie potrafił dogadać się nawet z własną partią, która dominuje w obu izbach amerykańskiego Kongresu!
Tak naprawdę jedynym bezdyskusyjnym „sukcesem” administracji Trumpa są kolejne odwołania przyjętych w czasie rządów Obamy rozporządzeń: zmniejszono ochronę antydyskryminacyjną pracowników federalnych, rozluźniono wymagania dotyczące sprzedaży broni oraz przyjęte po kryzysie 2008 r. regulacje finansowe. Do tego wszystkiego dochodzi kwestia rosyjskiej ingerencji w ubiegłoroczne wybory i niejasne kontakty ludzi Trumpa z ludźmi Putina, które będą kładły się cieniem na wiarygodności nowego prezydenta do czasu pełnego wyjaśnienia sprawy przez którąś z komisji śledczych.
Wskaźnik poparcia dla Donalda Trumpa wynosi dziś ledwie 40 proc. – o 5 proc. więcej niż w najgorszym momencie, lecz wciąż jest to najgorszy wynik w historii prezydenckich sondaży Gallupa. Nic zatem dziwnego, że Trump już zastrzega, że cezura stu dni jest głupia i nieistotna, choć zarazem – w popisowym przykładzie niekonsekwencji – przyznaje sobie ocenę „A”, czyli piątkę. Równocześnie jednak próbuje na szybko uzupełnić listę swoich osiągnięć – w środę ogłosił plan ogromnej obniżki podatków, zapowiedział też prace nad drugą próbą odwołania Obamacare. To jednak nic więcej jak tylko kolejny trik. Propozycje prezydenckiej administracji są tak ogólne, że proponując nowe stawki podatkowe na poziomie 10, 25 i 35 proc., nie określono nawet, jakie dochody będą granicami kolejnych progów.
Prezydent stara się znaleźć pieniądze w budżecie na realizację swojej najbardziej znanej zapowiedzi, czyli budowę muru wzdłuż południowej granicy kraju – tego samego muru, za który rzekomo miał zapłacić Meksyk. Najpierw próbował kupić Demokratów, obiecując im złagodzenie cięć w opiece zdrowotnej w zamian za pieniądze na mur, a potem – kiedy odmówili – zaszantażować ich niepodpisywaniem prowizorium budżetowego, co grozi „zamknięciem rządu” (government shutdown), takim jak to, które pamiętamy choćby z 2013 r. Wówczas jednak było ono skutkiem tarcia między demokratycznym prezydentem a republikańską Izbą Reprezentantów – teraz GOP kontroluje zarówno Biały Dom, jak i obie izby Kongresu, więc obwinienie Demokratów o paraliż kraju byłoby grubymi nićmi szyte. W końcu – jak się wydaje – Trump wycofał groźbę, być może uświadomiwszy też sobie, że „zamknięcie rządu” w dokładnie setny dzień jego prezydentury zaszkodziłoby PR-owo przede wszystkim jemu. Ale i taka decyzja może mieć swoje konsekwencje – rezygnując z budowy muru lub odkładając ją na czas nieokreślony, prezydent będzie się musiał wytłumaczyć swoim wyborcom.
Gołym okiem widać, że Trumpowi daleko do zadowolenia. Jego frustracja materią rządzenia („Któż mógł przypuszczać, że opieka zdrowotna jest tak złożoną sprawą?”) sprawia, że ucieka od niej nie tylko w przenośni, ale i dosłownie – nieustanie podróżuje do swojej rezydencji na Florydzie, grywa w golfa, godzinami ogląda telewizję, spotyka się na wiecach z najwierniejszymi sympatykami lub przyjmuje ich w Białym Domu – nie tak dawno spędził cztery godziny, oprowadzając po prezydenckiej rezydencji byłą gubernator Alaski Sarah Palin oraz dwóch muzyków country Kid Rocka i Teda Nugenta. Wszystko to wygląda tak, jak gdyby nadal prowadził kampanię wyborczą, a nie próbował rządzić krajem. Widać też początki zjawiska, które u większości prezydentów występuje dopiero w okolicach drugiej kadencji, kiedy zmęczeni rzeczywistością procesu politycznego w Waszyngtonie i często pozbawieni większości w Kongresie, uciekają w politykę zagraniczną. Sęk w tym, że – jako się rzekło – Trump ma większość w obu izbach Kongresu, a w Białym Domu zasiada dopiero od trzech miesięcy.
Niektórzy komentatorzy widzą „zmianę” w polityce zagranicznej Trumpa – jej znakiem miałoby być zbombardowanie syryjskich instalacji w odwecie za użycie broni chemicznej. Wskazują, że Steve Bannon, antysystemowy rewolucjonista wieszczący rychłą wojnę z Chinami, wypadł z łask Trumpa, a jego miejsce zajął mąż Ivanki, Jared Kushner, poglądami na dyplomację bliski neokonserwatystom. Inni widzą pozytywny wpływ nowego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, gen. H. R. McMastera. Czy jednak rzeczywiście zmiana ta wynika z jakiegoś głębokiego przemyślenia roli, jaką Stany Zjednoczone miałyby odgrywać w świecie?
Polityka zagraniczna zawsze była dla Trumpa jedynie przedłużeniem polityki wewnętrznej. W kampanii srożył się na niemieckie inwestycje w USA i zapowiadał, że oficjalnie oskarży Chiny o manipulowanie walutą, bo dobrze pasowało to do jego hasła „Ameryka przede wszystkim”. Oświadczał, że NATO jest przestarzałe, bo takie twierdzenia wpisywały się dobrze w narrację, że Ameryka dba o cały świat i nie dostaje nic w zamian. Zapowiadał, że nie będzie angażował się na Bliskim Wschodzie, żeby odróżnić się od niepopularnych posunięć poprzednich administracji. Obiecywał wreszcie, że porozumie się nawet z Rosją, podkreślając swoje kwalifikacje negocjatora, który potrafi dogadać się z każdym.
Wojownicza retoryka pomogła wprawdzie Trumpowi wygrać wybory, ale i na polu dyplomatycznym rzeczywistość okazała się inna, niż to mu się wydawało. W biznesie, jeśli nie jesteś zadowolony ze swoich partnerów, po prostu przestajesz z nimi robić interesy. W polityce zagranicznej to niemożliwe – bez względu na to, czy lubisz Chińczyków, czy Niemców, musisz próbować się z nimi porozumieć. Nic nie podsumowuje tego lepiej niż dwa niedawne tweety Trumpa: „Mówiłem, że NATO jest przestarzałe, bo nie wiedziałem wiele o NATO” oraz „Dlaczego mam nazywać Chiny manipulatorem walut, skoro współpracują z nami w sprawie Korei Północnej?”. Ano właśnie: Panie Prezydencie, oto Rzeczywistość; Rzeczywistość, to pan prezydent Trump – poznajcie się.
Trudno orzec, jaką rolę w tej zmianie odegrała rzetelna analiza sytuacji, a jaką emocje czy interes polityczny. Czy wysłanie rakiet na Syrię było elementem jakiejś nowej strategii? A może po prostu prezydent zdaje się uważać, że zrzucenie paru bomb (choćby nawet i „największych” i „najwspanialszych”) jest zachowaniem „prezydenckim”, które odwróci uwagę od kolejnych wpadek na arenie wewnętrznej? Faktem jest, że jego notowania w sondażach nieco wzrosły, a pochwaliły go nawet nieprzychylne mu media.
Co gorsza, działania militarne to chyba jedyny aspekt prezydentury, który się Trumpowi naprawdę podoba. Entuzjazm i dezynwoltura z jakimi wysłał rakiety na Syrię (w przeprowadzonym później wywiadzie pomyliła mu się z Irakiem, a więcej miał do powiedzenia miał na temat deseru, jaki jadł z prezydentem Chin, kiedy zatwierdził decyzję o ataku), nie napawają optymizmem, zwłaszcza w kontekście ostatniego wzrostu napięcia w stosunkach z Koreą Północną. Jedyną metodą uśmierzenia tego konfliktu jest ścisła współpraca z Chinami, a nie prężenie muskułów, grożenie eskalacją i teatralne posunięcia w rodzaju zaproszenia na konsultacje do Białego Domu wszystkich stu senatorów – nawet jeśli część opinii publicznej uzna to za zachowanie „prezydenckie”.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Evan Guest (CC BY 2.0); Źródło: Flickr.com