W serialu „Ucho prezesa” Andrzej Duda przedstawiany jest jako nieszkodliwy safanduła, który godzinami wyczekuje na audiencję w gabinecie „podwładnego”, w międzyczasie cierpiąc upokorzenia ze strony niemal każdego odwiedzającego siedzibę PiS-u gościa. To oczywiście wizerunek niepełny i niesprawiedliwy.
W rzeczywistości „głowa państwa” nie tylko wyczekuje słów uznania lub choćby uścisku dłoni. Jest znacznie gorzej, bo prawdziwy „pan Adrian” czasami do gabinetu wchodzi i dostaje polecenia lub sam próbuje się wykazać, by na uznanie zasłużyć. Jak dotychczas zawsze kończyło się to po prostu kompromitacją – jak choćby wówczas, gdy wzywał do pojednania wokół katastrofy smoleńskiej, za co natychmiast został zbesztany; czy kiedy ujawniano kolejne listy wysyłane przez prezydenta do Antoniego Macierewicza, pozostające bez odpowiedzi lub też prowokujące odpowiedzi dla prezydenta obraźliwe. Można by w związku z tym kolejne słowa płynące ze strony Andrzeja Dudy zbywać wzruszeniem ramion, bo ich polityczne znaczenie jest żadne.
Można by, lecz Duda oprócz tego, że jest łaknącym szacunku politykiem drugiego szeregu partii rządzącej – oddanie legitymacji nic pod tym względem nie zmienia – jest też prezydentem kraju i jego wypowiedzi mają swoje konsekwencje, jeśli nie dla bieżącej polityki, to dla stanowiska, które piastuje. W ciągu długiego weekendu pan prezydent był łaskaw przemówić dwukrotnie.
Najpierw w wywiadzie dla TVP Historia wypowiedział słowa, które bardziej przystoją walczącemu o przekroczenie 1 proc. poparcia radykałowi, niż człowiekowi sprawującemu najwyższy urząd w państwie. Wypowiedź Dudy nie była sprowokowana dociekliwymi pytaniami dziennikarza, nie była „przejęzyczeniem” ani „wypadkiem przy pracy”, ale z góry przygotowanym stanowiskiem, którym najwyraźniej chciał się podzielić ze światem.
„Bardzo wiele wpływowych miejsc we współczesnej Polsce zwłaszcza po 1989 r. w mediach i innych wpływowych instytucjach, fundacjach, zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z żołnierzami wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli krótko mówiąc, byli zdrajcami – dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost, ja w każdym razie bym tak powiedział. […] Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach. Nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli”.
Tak oto od „pierwszego obywatela” rodacy dowiedzieli się, że najważniejsze stanowiska w Polsce zajmują dzieci i wnukowie „zdrajców” i tenże fakt ma zasadniczy wpływ na kondycję państwa. Pytanie, co teraz? Czy od tak odważnego prezydenta należałoby oczekiwać radykalnych działań w tej sprawie? Jakich? Ot, choćby stworzenia listy owych „zdrajców”, nazwania ich po imieniu tak, żeby naród wiedział, kogo się wystrzegać. Kogo konkretnie głowa państwa ma na myśli?
Panie Andrzeju, pan się nie boi – jeśli naprawdę wierzy pan w słowa, które wypowiada, niechże za słowami pójdą czyny, niech lud dowie się, kto według najważniejszej osoby w państwie jest „dzieckiem” i „wnukiem” zdrajcy, a w związku z tym kłamcą fałszującym prawdę historyczną. Panie Andrzeju, czy kłamią tylko dzieci i wnuki, czy też skażenie sięga także prawnuków i czy obejmuje również boczne odnogi rodziny – potomstwo braci i sióstr, dzieci dalszych krewnych lub bliższych znajomych?
Pan Andrzej na pewno to wszystko wie, lecz nic nam nie powie, bo najwyraźniej tu kończy się jego odwaga. Dzieci i wnuki „zdrajców” muszą więc żyć w niepewności, a tymczasem pan prezydent zabrał głos po raz drugi, tym razem zapowiadając, że w ciągu mniej więcej 12 miesięcy powinno się odbyć referendum w sprawie zmiany Konstytucji. Praktycznie ta obietnica nie ma żadnego znaczenia, bo Duda nie ma żadnych środków do jej realizacji. Wypowiedź ta jest więc albo próbą przesłonięcia bzdur wypowiedzianych w TVP Historia, albo – co bardziej prawdopodobne – jakimś balonikiem próbnym puszczonym na polecenie szefa z Nowogrodzkiej.
Nawet do wypuszczania balonika warto by się jednak choćby w minimalnym stopniu przygotować i wyjaśnić, co się Andrzejowi Dudzie w Konstytucji nie podoba. Czy zmianie ma ulec zakres władzy prezydenta? Czy chodzi o pozbawienie głowy państwa reszty uprawnień w zakresie polityki zagranicznej i obronnej – tak żeby już żadnych listów do Ministerstwa Obrony pisać nie musiał? A może problemem jest rola Senatu, który należałoby zlikwidować? A może chodziłoby o likwidację innych organów wymienionych w Konstytucji, takich jak Sąd Najwyższy, Rzecznik Praw Obywatelskich lub Krajowa Rada Sądownictwa?
Nic na ten temat nie wiemy. Wiemy jedynie, że – jak powiedziała rzecznik klubu PiS – propozycja referendum konstytucyjnego jest autorską inicjatywą Andrzeja Dudy. Na tyle autorską, że nawet Prawo i Sprawiedliwość musi ustalić, „o jakie zmiany chodzi”. Ciekawe czy kiedy partia już to ustali, zaprosi pana prezydenta do gabinetu i się z nim owymi ustaleniami podzieli.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu Katarzyna Czerwińska (Senat Rzeczypospolitej Polskiej) [CC BY-SA 3.0]; Źródło: Wikimedia Commons.