Jej złożoność najlepiej oddaje ustrój polityczny, swoista hybryda teokracji i słabego systemu prezydenckiego – nieliberalna i ograniczana religijnie demokracja. Głową państwa nie jest prezydent, a rahbar, prawnik muzułmański, przez wielu zachodnich komentatorów nazywany Najwyższym Przywódcą. Taka nomenklatura nie znajduje odzwierciedlenia w perskim nazewnictwie, przywołuje za to skojarzenia z reżimami totalitarnymi, jak ten w Korei Północnej. Rzeczywistość jest jednak bardziej złożona. Rahbar, którym obecnie jest Ali Chamenei, kontroluje praktycznie każdy obszar irańskiej polityki. Może na przykład wspólnie z parlamentem dokonać impeachmentu prezydenta oraz ma decydujący wpływ na kształt irańskiej armii. Wybiera także zwierzchnika władzy sądowniczej, co pozwala mu kontrolować wymiar sprawiedliwości, daleko mu jednak do władzy, jaką cieszy się Kim Dzong Un.

Pośrednio, przez Radę Strażników Konstytucji, rahbar decyduje o tym, kto może ubiegać się o urząd prezydenta czy członka parlamentu. Podstawy do uznania lub odrzucenia kandydatury są różne – np. stosunek do rewolucji czy kompetencje religijne. W tym roku Rada Strażników spośród 1636 zgłoszonych kandydatów do udziału w wyborach dopuściła… 6 (w tym żadnej kobiety). Odrzucona została m.in. kandydatura byłego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, dawnego sojusznika obecnego rahbara.

Niespodzianka na finiszu

Dopuszczony do kandydowania został m.in. ubiegający się o drugą kadencję prezydent Hasan Rouhani, reprezentujący reformatorów, jedno z dwóch największych stronnictw politycznych w Iranie. Wśród kandydatów konserwatywnych znalazł się m.in. obecny mer Teheranu, Mohammad Ghalibaf. W Iranie już od przeszło roku mówiło się, że twardogłowy Ghalibaf może zagrozić skonfliktowanemu z Chameneim Rouhaniemu. Dlatego tak wielką niespodzianką było to, że na pozycję głównego kandydata konserwatystów wysunął się Ebrahim Raisi – wyciągnięty z politycznego niebytu kleryk bez większego doświadczenia w polityce, za to z dużą praktyką w traceniu więźniów politycznych. Kolejne zaskoczenie czekało Irańczyków, gdy na cztery dni przed wyborami Ghalibaf zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę i przekazał poparcie Raisiemu, czarnemu koniowi tegorocznych wyborów. W przeciwieństwie do obecnie urzędującego prezydenta, którego elektorat to Teheran i wykształcone młode warstwy społeczeństwa, Raisi może liczyć na głosy prowincji i tzw. świętych miast – Kom i Maszhadu. Ten ostatni to as w rękawie Raisiego – jako zarządca meczetu Imama Rezy w Maszhadzie, świętego miejsca szyickich pielgrzymek, może przekonać do siebie znaczną część pobożnych Irańczyków.

Konsternacja obserwatorów irańskiego życia politycznego jest tym większa, że tegoroczne wybory rozegrają się o większą niż zwykle stawkę. Tajemnicą Poliszynela jest, że Chamenei cieszy się nie tylko słusznym wiekiem, ale i nienajlepszym zdrowiem i jego działania koncentrują się głównie na zapewnieniu Islamskiej Republice odpowiedniej sukcesji. Do tej pory, od czasu irańskiej rewolucji w 1979 r., rahbara, wybierano raz i został nim właśnie Chamenei, wcześniej sprawujący dwie kadencje jako prezydent. Irańscy analitycy spodziewają się analogii i prorokują, że właśnie wybrany w piątek prezydent zostanie następnym politycznym i duchowym liderem Iranu.

Gospodarka i polityka zagraniczna

Choć Rouhani jako prezydent osiągnął historyczny sukces na arenie międzynarodowej, doprowadzając do podpisania porozumienia nuklearnego, a tym samym złagodzenia zachodnich sankcji, brutalne realia irańskiej i światowej sceny politycznej mu nie sprzyjają. Tegoroczne wybory rozegrają się głównie na płaszczyźnie ekonomicznej. Mimo stopniowego uwalniania Iranu od sankcji, kraj pogrąża się w kryzysie gospodarczym, rośnie bezrobocie (dziś wynosi 12,7 proc.), a 72 proc. Irańczyków twierdzi, że nie odczuło poprawy swojej sytuacji materialnej. Umiejętnie wykorzystuje to Raisi, który, choć nie jest dobrym mówcą i w każdej przedwyborczej debacie wypadał fatalnie, trafnie punktował Rouhaniego za jego nieudolność w radzeniu sobie z problemami gospodarczymi i rosnącą korupcją na najwyższych szczeblach władzy. Obecnie urzędującemu prezydentowi trudno bronić się przed tymi zarzutami, nie zrealizował także swoich obietnic z ostatniej kampanii co do zapewnienia Irańczykom większych swobód obyczajowych.

Rouhaniemu nie sprzyja także sytuacja na arenie międzynarodowej. Urzędujący w Białym Domu Donald Trump nie jest tak skłonny jak Barack Obama iść na ustępstwa w stosunkach z Teheranem. Jego zapowiedzi renegocjacji porozumienia nuklearnego, próby wprowadzenia zakazu wjazdu dla obywateli kilku krajów muzułmańskich i agresywna retoryka sprawiają, że Rouhani z jego relatywnie miękką polityką zagraniczną wydaje się nieodpowiednim kandydatem na ciężkie czasy. Na jastrzębia w Waszyngtonie najlepiej odpowiedzieć jastrzębiem w Teheranie, uważa wielu wyborców. Irańczycy już raz dokonali takiego wyboru – gdy w 2003 r. George W. Bush zaliczył Iran do krajów „osi zła”, następne wybory prezydenckie wygrał Mahmud Ahmadineżad, słynący z niechęci do Stanów i Izraela oraz – na domiar złego – bardzo samodzielny w prowadzeniu polityki zagranicznej. Jego wypowiedzi i posunięcia doprowadziły do nałożenia kolejnych sankcji na Iran, czyniąc go w opinii publicznej krajem kompletnie nieprzewidywalnym i spychając na światowy margines.

Umowa z Genewy, która powinna być najwyższą kartą na ręce Rouhaniego, paradoksalnie może mu raczej zaszkodzić, niż pomóc. Rdzeniem irańskiej polityki zagranicznej po 1979 r. jest antyimperializm, niechęć wobec Zachodu, w szczególności Stanów Zjednoczonych. Ważnym pojęciem w irańskiej myśli polityczno-społecznej jest „gharbzadegi” – słowo silniejsze niż nasz „okcydentalizm”, w wolnym przekładzie oznaczające „zatrucie Zachodem”. Rouhani i jego minister spraw zagranicznych przez wielu konserwatywnych polityków i dziennikarzy byli krytykowani za zbytnią uległość w kontaktach z Zachodem, a nawet oskarżani o zdradę stanu za „sprzedanie” irańskich praw nuklearnych.

Zagrożone interesy

Podczas gdy irańskie społeczeństwo niecierpliwie czeka na otwarcie na świat, Rouhaniemu i jego administracji jest coraz mniej po drodze z tymi, dla których owo otwarcie grozi niekorzystnym zachwianiem sił w polityce wewnętrznej. Chodzi o cały porewolucyjny establishment – obok Chameneiego najważniejszym aktorem jest Rada Strażników Rewolucji Muzułmańskiej. Pasdarowie, bo tak nazywają ich Irańczycy, de iure są militarną organizacją podlegającą bezpośrednio rahbarowi. De facto stanowią całkowicie niezależne potężne lobby, które kontroluje praktycznie każdy obszar irańskiej gospodarki. Sankcje ekonomiczne nie mają dla nich znaczenia, bo świetnie radzą sobie na czarnym rynku, obracając setkami milionów dolarów (niektóre dane mówią o rocznym obrocie w wysokości 36 proc. irańskiego PKB) pochodzącymi m.in. z handlu bronią i narkotykami. Rouhani, w przeciwieństwie do silnie zakorzenionego w porewolucyjnej strukturze władzy Raisiego, nie może im wiele obiecać. Przeciwnie – gdyby jego progresywna polityka zagraniczna okazała się sukcesem i wpłynęła na poprawę jakości życia Irańczyków, cały porewolucyjny ład straciłby rację bytu jako nieprzystający do dzisiejszych realiów. Rouhani i Chamenei próbują więc realizować sprzeczne interesy.

Choć wydaje się, że ostatnie, czego potrzebuje teraz Chamenei, to silne niepokoje społeczne, w jednym z ostatnich przemówień odniósł się on do wydarzeń z 2009 r. Ówczesne wybory prezydenckie, które dały Ahmadineżadowi drugą kadencję, zostały sfałszowane, a przez kraj potoczyła krwawo stłumiona fala buntów. Rahbar ostro skrytykował tamte rozruchy i ostrzegł, że skonfrontuje się z każdym, kto będzie próbował zanegować „wybór Irańczyków”. Podczas tamtych wyborów prawdopodobnie to właśnie Strażnicy Rewolucji przeforsowali wybór swojego kandydata. W tym roku takim kandydatem jest Raisi. Coraz częściej mówi się, że gdyby ten polityk znikąd nie miał pewności wygranej w wyborach, nigdy nie pojawiłby się na liście kandydatów.

Skutki jego ewentualnego zwycięstwa mogą okazać się katastrofalne nie tylko dla Iranu, ale dla całego regionu i świata zachodniego. Historia pokazuje, że im bardziej Iran oddala się od Zachodu, tym bardziej zbliża do Rosji. Zacieśniający się sojusz Moskwa–Ankara–Teheran gwarantuje, że wojna w Syrii jeszcze długo nie dobiegnie końca, a ewentualne jej zakończenie oznacza utrzymanie na stanowisku wspieranego przez wszystkie trzy kraje Baszara al-Asada. W każdym z tych dwóch wypadków czekają nas kolejne fale uchodźców i kryzys humanitarny w i tak podzielonej już Europie. Jeśli Iran nie utrzyma prozachodniego kursu, nie zacznie także na większą skalę eksportować swojego gazu, co mogłoby zagrozić dominacji Gazpromu w Europie Środkowo-Wschodniej. Podobnych konsekwencji można znaleźć więcej.

Póki co wydaje się, że zwycięstwo Raisiego na pewno ucieszy trzy osoby na świecie – Trumpa, któremu na rękę będzie powrót Iranu do izolacjonistycznej polityki, Putina i Chameneiego. Chciałoby się rzec, że wszystko w rękach Irańczyków, lecz w kontekście tych wyborów brzmi to raczej jak mało zabawny żart. Pozostaje liczyć na łaskawość reżimu.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Meghdad Madadi [CC BY 4.0]; Źródło: Wikimedia Commons