Debatę o roli sztuki w przestrzeni publicznej mamy już dawno za sobą. Jednak wątek, który chciałbym poruszyć, do tej pory w niej nie wystąpił. To wszelkiego rodzaju „przypadkowe dzieła sztuki w przestrzeni publicznej”, czyli coś, co nie miało być dziełem, a jednak się nim stało. Intencją było stworzenie czegoś „serio”, a wyszło trochę inaczej. Taki „potato Jesus”, tyle że w przestrzeni publicznej.
Kilka miesięcy temu jedna z działek na warszawskim Powiślu została ogrodzona bardzo niskiej jakości betonowym ogrodzeniem. I nie byłoby w tym nic dziwnego – w końcu brzydkie ogrodzenia to nic niezwykłego w przestrzeni miejskiej – gdyby nie fakt, że ogrodzono teren parkowy. Działka, na której przed wojną wznosiły się zabudowania, a po wojnie stała się częścią założenia parkowego, trafiła w prywatne ręce. Właściciel szybko podjął starania o zbudowanie w tym miejscu bloku mieszkaniowego. Bez powodzenia. W miejscu nie obowiązywał miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego, lecz władze dzielnicy skutecznie odmówiły przyznania warunków zabudowy pod inwestycję. W związku z tym właściciel zdecydował się – chyba trochę na złość wszystkim – zagrodzić oraz wyczyścić teren z istniejącej zieleni. Wyszło z tego coś, co przypomina instalację artystyczną.
Sprawa była dość głośna przez kilka tygodni, zwłaszcza że w niedalekim czasie wycięto w pień również cały plac przed Urzędem Dzielnicy Śródmieście. Jednak to, co wydarzyło się na Powiślu, stało się symbolem. Oto bowiem w samym środku parku wyrosło ogrodzenie, które oddzieliło zdegradowany fragment od reszty otwartej i zadrzewionej przestrzeni. Nie dość, że powycinano na nim wszystkie drzewa, to na sam koniec właściciel postawił sporej wielkości reklamę z informacją, że działka jest na sprzedaż. Nie udało się uzyskać pozwoleń na budowę, więc działkę należało doprowadzić do stanu umożliwiającego szybki zbyt. Moim zdaniem mógłby się o to pokusić tylko entuzjasta sztuki pokroju Jake’a i Dinosa Chapmanów.
Obecnie liczba działek, na których spotykamy się z podobną „twórczością”, rośnie. Oto w ostatnim tygodniu ogrodzono jeden z ważniejszych skwerów na warszawskich Bielanach – w pobliżu ulicy Kiełpińskiej. Tutaj również właściciel chciał wybudować budynek – i również nie otrzymał odpowiedniej decyzji o warunkach zabudowy. Oto kwintesencja – mógłby ktoś powiedzieć – polskiego krajobrazu. Sprywatyzowanego, zwróconego przeciwko interesowi publicznemu, podporządkowanemu przede wszystkim zyskowi właściciela. To antymiejski sposób myślenia o krajobrazie. Skonstruowany wyłącznie w oparciu o jednostkę, wykluczający całą resztę potencjalnych użytkowników. Po latach pisania i mówienia na temat konieczności partycypacji w planowaniu oraz kształtowaniu miasta, dziś stykamy się chyba z najbardziej jaskrawym sposobem ignorowania tych wartości. Jeśli przyzwolimy, aby tego rodzaju antysztuka pojawiała się w przestrzeni publicznej, możemy zapomnieć o budowaniu dobrych miast w przyszłości.
Być może takie przypadki są potrzebne, by zrozumieć szerszy kontekst protestów wobec podobnych, „tylko potencjalnych inwestycyjnie”, działek. Być może to wciąż wyłom we właściwym planowaniu miasta, z którego wszyscy obywatele muszą jeszcze wynieść jakąś lekcję. Z pewnością jest to trudny sprawdzian dla wielu procedur, które – gdyby sprawnie działały – wykluczałyby podobne działania w przestrzeniach publicznych. Jak w przypadku działki na terenie parku Świętokrzyskiego, z której na początku tego roku również zniknęły drzewa. Tam szczęśliwie nie wyrosło ogrodzenie, jednak musimy bacznie przyglądać się kolejnym tego rodzaju przypadkom, ponieważ wkrótce podobne wydzielenia przestrzeni mogą nam zabrać najdroższe nam tereny, pod przykrywką budowania czegoś nowego.
Miasto to wspólnota interesów, często sprzecznych, jeśli jednak działa dobrze, to uwzględnia je wszystkie i umiejętnie nadaje pierwszeństwo wybranym, ważnym z punktu widzenia interesu publicznego. W przypadku „lekcji z własności prywatnej” mamy wciąż wiele do zrobienia.