Stosunek do Ubera przedstawiany jest przez pryzmat podejścia do postępu technologicznego. Pojawiają się porównania do strajku dorożkarzy czy do ruchu luddystów, opisywanego niezgodnie z prawdą jako ruch ludzi sprzeciwiających się postępowi technologicznemu jako takiemu. W istocie protest nie dotyczy jednak samego funkcjonowania aplikacji mobilnych, za pośrednictwem których można zamówić taksówkę – te są wprowadzane do oferty tradycyjnych przewoźników. Problem dotyczy funkcjonowania tworów prawnych, będących w istocie korporacjami, a podszywających się pod hasło „ekonomii współdzielenia” (w języku polskim używa się również pojęcia „sharing economy” czy „ekonomia współpracy” – w tym tekście będę stosował określenie odnoszące się do korzystania ze wspólnych zasobów).

Sama idea brzmi szlachetnie – dzieląc się posiadanymi zasobami, możemy oferować usługi osobom, które ich potrzebują. Zasobem może być nasz samochód, mieszkanie, wszelkie przedmioty, z których już nie korzystamy (np. książki), czy nasza wiedza (np. strony oferujące usługi lokalnych przewodników). W idealnym wariancie platforma pośrednicząca pomiędzy ludźmi potrzebującymi danej usługi i gotowymi ją świadczyć może pobierać niewielką część wartości transakcji, potrzebną do prowadzenia działalności. Inicjatywy z zakresu ekonomii współdzielenia może wprowadzać także władza publiczna – przykładem są publiczne wypożyczalnie rowerów czy rozwijane ostatnio systemy tzw. car sharingu.

Ekonomia współdzielenia to szerokie pojęcie, pod którym występuje wiele pozytywnych zjawisk. Umożliwia ograniczanie skali konsumpcjonizmu, marnotrawstwa żywności czy liczby kupowanych pojazdów zanieczyszczających środowisko. Jednocześnie, jak w każdej szlachetnej idei, pojawiają się inicjatywy, które się pod nią podczepiają, w istocie nie mając nic wspólnego ani ze współdzieleniem zasobów, ani z dążeniem do sprawiedliwości społecznej.

Uber jest przykładem firmy, której działania odbiegają od idei ekonomii współdzielenia, choć często osoby komentujące jej działalność odwołują się właśnie do tego pojęcia.

Działalność Ubera nie otwiera nowego rodzaju usług – jego przewaga polegała na umiejętnym wykorzystaniu aplikacji mobilnych, dzięki któremu mógł obejść istniejące dotąd bariery wejścia na rynek taksówkarski. W teorii jego usługi mogłyby się opierać na współpracy z osobami, które np. w drodze z pracy do domu mogą zabrać osobę niedysponującą samochodem, zmierzającą do celu znajdującego się na odpowiadającej im trasie. Nie gwarantowałoby to jednak sukcesu komercyjnego. Uber stał się w istocie narzędziem wejścia na rynek przewozu osób przy pominięciu obowiązujących na nim przepisów prawnych oraz odpowiedzialności za kierowców, będących de facto pracownikami korporacji.

Tak naprawdę Uber jest przykładem „genialnego” osiągnięcia świata prekaryzacji pracy. Problem jest nam doskonale znany i pojawia się w wielu tradycyjnych branżach, często nawet pod patronatem instytucji publicznych, uznających cenę za najważniejszą wartość.

Słyszymy, że Uber jest lepszy dla klienta, bo jest tańszy. Kursy są wyznaczane przez GPS – mijają czasy, kiedy docenialiśmy taksówkarzy potrafiących wybrać trasę pozornie dłuższą, ale jednocześnie pozbawioną w danym dniu korków. Właściwie kompletnie straciliśmy do przedstawicieli tej profesji zaufanie – w czasie strajku taksówkarzy internet zalały historie o złych doświadczeniach z przejazdu samochodami tradycyjnych korporacji.

Tych sporów nie chcę rozstrzygać ani udowadniać, że taksówkarze są zawsze wspaniałymi ludźmi. Ich spór z Uberem jest jednak elementem procesu, którym powinniśmy być zainteresowani. Już teraz w wielu zawodach tnie się koszty pracy, a osoby świadczące pracę zmuszane są do przejścia na tzw. działalność gospodarczą. Dotyczy to również taksówkarzy.

Nowe technologie dają nowe możliwości, przynoszą również zagrożenia – jest to kwestia oczywista, choć chyba warta przypominania w obliczu powszechnego tłumaczenia działalności Ubera iście deterministyczną wiarą w nieuchronność i dobro pewnych procesów. Jeżeli przyjmiemy, że najważniejszym kryterium jest cena i nie uwzględniamy kwestii takich jak możliwość przeżycia z wykonywania jednej etatowej pracy, tworzymy świat, w którym obowiązuje ciągła niestabilność, co potęguje problemy ze zdrowiem czy bezpieczeństwem, których taki świat nie jest w stanie rozwiązać.

Korporacje takie jak Uber, nie mając wobec swoich de facto pracowników formalnych zobowiązań, mogą do woli oszczędzać na kosztach ich bezpieczeństwa. Wiedzą, że poziom zorganizowania kierowców jest niski, że niewiele osób przejmuje się ich losem, a w godzinach pracy zatrudnieni mogą mówić tylko o tym, jak jest im dobrze, bo opowieści o niedobrym pracodawcy mogą tylko popsuć humor klientowi, wystawiającemu negatywną ocenę – a wystarczy nie tak wiele negatywnych ocen, by na stałe zostać „dezaktywowanym”, czyli pozbawionym źródła zarobku.

Większość prac, które wykonujemy, może być zlecana bądź przez aplikację, bądź przez firmy pośrednictwa pracy. Nauczyciel może otrzymywać wynagrodzenie tylko za godziny przeprowadzonych lekcji, inny – tańszy – może ew. zajmować się sprawdzaniem prac uczniów, a jeszcze inny na podstawie umowy o dzieło przygotuje plan zajęć, który będą realizować dwaj pozostali. Możliwa jest wizja edukacji, w której zrywa się wszelkie nieformalne więzi między przedstawicielami szkolnej społeczności. Taka edukacja nie będzie lepsza, ale na pewno tańsza. Wydaje się, że w tym kierunku zmierzamy.

Działalność firm takich jak Uber można określić nie jako „ekonomię współdzielenia”, ale „ekonomię cwaniactwa”. Poszukiwanie luk prawnych nie jest ani współdzieleniem, ani – jak to określił ostatnio minister Jarosław Gowin – innowacyjnością. Jeżeli mamy do czynienia z rozwiązaniami wprowadzającymi jakieś udogodnienia – jak choćby aplikacjami mobilnymi do zamawiania taksówek – można je wdrażać w ramach istniejących norm prawnych, równych dla wszystkich podmiotów świadczących dane usługi. Wspieranie modelu biznesowego stosowanego przez tego typu korporacje to powrót do stosunków pracy rodem z XIX w. Być może jest to najszybsza metoda wyleczenia niektórych osób z zachwytu nad Uberem, pełnych sentymentu za tamtymi czasami, dla większości z nas może okazać się jednak terapią zbyt bolesną.

 

 

Ikona wpisu: Mark Warner, flickr.com