Sartorius_Zegar_szronu_okladka

Gdy bierzemy do ręki tomik „Zegar szronu”, już samo nazwisko autora zapowiada intrygującą przygodę. Sartorius. Tak nazywał się bohater „Szczęśliwej Moskwy” Płatonowa – radziecki wynalazca usiłujący przeniknąć tajemnicę ludzkiej duszy. Tak mogłoby też brzmieć imię jednego z XVI-wiecznych alchemików, którzy zaludniali praski dwór szalonego Rudolfa II Habsburga. Pasuje ono jednak również jak ulał do osoby, której skrócony życiorys poznajemy z niewielkiej noty, umieszczonej na końcu wspomnianego zbioru wierszy: „uczęszczał do szkół w Tunezji, Kongo i Kamerunie (…) studiował prawo w Monachium, Londynie, Strasburgu i Paryżu (…) poeta, tłumacz, eseista, edytor, animator życia artystycznego, poliglota, obywatel świata”. I jeszcze: „dyplomata, doktor prawa, koneser sztuki”. Innymi słowy, ktoś, kim sami chcielibyśmy być – erudyta, który był wszędzie i widział wszystko, miłośnik życia, Corto Maltese literackiego świata.

Tak, to prawda. Aż trudno uwierzyć, że jest to biogram realnie istniejącego pisarza. Tym bardziej że portretowa fotografia umieszczona na okładce polskiego wydania wierszy Joachima Sartoriusa również wygląda tak, jakby była wykonana według starannie opracowanego wzorca. Na zdjęciu widać poetę rozpartego w obszernym, klubowym fotelu. Tło wypełniają spuchnięte od książek regały. Na oparciu fotela niczym gołąb przysiadł biały kot. Sartorius czyta, przyjmując pozę modelowego poety intelektualisty.

Joachim Sartorius nie jest jednak żadnym fantomem. Żyje i ma się dobrze. I rzeczywiście pisze wiersze, które karmią się jego bogatym życiorysem podróżnika i światowego homme des lettres. W tomiku „Zegar szronu”, wydanym z okazji tegorocznej edycji Festiwalu Miłosza, możemy zapoznać się z ich reprezentatywnym wyborem w przekładzie Ryszarda Krynickiego.

Orientalna idylla

O czym może nam opowiadać w swoich utworach „dyplomata, poliglota i obywatel świata”? Przyznam, że po przestudiowaniu pięknej, minimalistycznej okładki ze wspomnianym już zdjęciem i po lekturze noty biograficznej poety otwierałem „Zegar szronu” z pewną obawą. Czy nie stworzyłem sobie zawczasu wyidealizowanego wizerunku tego twórcy, a tym samym czy nie wyrobiłem sobie opinii o jego poezji, jeszcze zanim zdążyłem otworzyć tom? Na pewno będzie wysmakowana – myślałem – elegancka, wysoce intelektualna. Klasyczna, ale z pewną dozą autoironii, która rozbija konwencjonalne wzorce. Pełna egzotyzmu wspomaganego niewymuszoną erudycją (miano „konesera sztuki” zobowiązuje). Będą w niej muzea, zakurzone starożytności, przemawiające siłą tysiącletniej historii, gwarne uliczki wschodnich targowisk i przechadzający się po nich biały człowiek w białej panamie i białym letnim garniturze. Innymi słowy, jeden z najgorszych możliwych poetyckich kiczów (są gorsze).

Moje obawy spełniły się z nawiązką. Na polski wybór twórczości Sartoriusa składają się wiersze z sześciu tomików poetyckich wydanych w latach 1988–2016. Na trzydzieści dziewięć utworów cztery mają w tytule Aleksandrię, kolejne cztery – Wenecję, Konstantynopol, Budapeszt i Vaucluse, w którym leży Awinion, siedem dotyczy kontemplacji dzieł sztuki (m.in. bramy Isztar, ukiyo-e Hashimoto Chikanobu czy martwej natury XVII-wiecznego malarza Stoskopffa), w jednym podmiot liryczny opowiada nam historię egzotycznych podróży Rimbauda, w kolejnym wchodzi w skórę Parmenidesa, a w pięciu – o zgrozo! – wyrusza w miasto pod rękę z Kawafisem.

W większości wierszy pojawiają się znane nam klisze. „Alexandrie, Boulevard de Ramleh, 1903” jest oczywiście opisem starej, barwnej pocztówki z początku XX w. Bulwar tonie tam „w czerwonawym kurzu”, a przed oczami kolejno pojawiają się „letnie odrętwienie”, „strzępiaste liście bananowca” i „ciało o kolorze i twardości oliwki”. W innym utworze, „Nad ziemią pod ziemią (Kleobulina)”, w którym mowa o zagadkach córki jednego z siedmiu mędrców starożytnej Grecji, otrzymujemy jeszcze jeden idylliczny obrazek Orientu: „Słońce, szeroki liść palmy nad poziomem morza, / jeszcze czerwone, jeszcze mocne, zachodzi szybko, zachłystuje / się wodą”. Wiersz o bramie Isztar zaczyna się od „matowego błękitu glazury”, a w utworze „W egipskich filmach” bezimienni bohaterowie po filmowym seansie, koniecznie rozpromienieni, jedzą daktyle i winogrona. Tych orientalnych artefaktów lub stanów jest zresztą w poezji Sartoriusa znacznie więcej (turbany, marmury, figi, cedry, posągi, bliskowschodnia apatia…). Edward W. Said miałby tu używanie.

Jeszcze innym rysem twórczości poety jest wszechobecny name dropping. Oprócz wspomnianych już Parmenidesa, Kawafisa, Chikanobu, Stoskopffa czy Rimbauda wiersze w tomie „Zegar szronu” zaludniają całe tabuny innych artystów i myślicieli. Spotkamy tu m.in. Wagnera, Diagilewa ze Strawińskim, Joyce’a, Nelly Sachs, Else Lasker-Schüller, Ibn al-Arabiego, Majakowskiego z Lilą Brik, Pounda, Giotta i Strabona. Niezły ścisk jak na niespełna sześćdziesięciostronicowy tomik.

Club Med dla intelektualistów

Gdy czyta się to wszystko, nie sposób nie zadać sobie pytania, czy przypadkiem Sartorius z nas nie drwi. Być może te nazbyt erudycyjne wiersze to rozmyślnie ustawiona pułapka, która ma obnażyć naszą intelektualną próżność? Takie podejrzenie pojawia się zwłaszcza, gdy sięga się po zaskakujący utwór „Vaucluse, samotne życie”, opatrzony nagłówkiem: „z Petrarki”, w którym stężenie stereotypowych śródziemnomorskich motywów jest tak duże, że trudno go brać serio:

Jaskółki nad listowiem winorośli
i małe, białe obłoki szybko przepływające
widzę w okiennych ramach,
kiedy wyciągam szyję
i spoglądam znad książek,
także jasną, masywną kopułę
Mont Ventoux, gdzie zbłądziłem.

Jak wiele tutaj spokoju, w którym
błądzę, którego pożądliwie pragnąłem
po ruchliwym Awinionie.
Promień słoneczny na mojej ręce
jest tak łagodny, że zapominam o strachu i bólu.
Nagie światło tworzy pustkę, która kusi,
pustkę i bezkres, wrażliwość

na różnorodność świata. Być może
moja ciekawość jest grzeszna.
W książce rysunek ryby.
Zaczynam krążyć w jej oczach,
smakować zimną krew skrzeli,
opadam i wznoszę się – i widzę jaskółki
nad migotliwym listowiem winorośli.

Ryby płyną w migotliwym Sorgue.
Dziecko mojej pamięci ma na imię Laura.
Ze złamanych słów wytryska światło,
jej jasne loki, zielone światło spojrzenia.
Wierzcie mi, nie chciałem czynić niczego innego,
niż zgiełk świata witać słowami.
Ogromnym zielonym dębem będzie wieczór.

Powyższy wiersz jest poetyckim odwołaniem do słynnego listu Petrarki do Dionisio da Borgo San Sepolcro, będącego opisem samotnej wspinaczki na Mont Ventoux, którą włoski artysta przedsięwziął z czysto estetycznych powodów. Petrarka rozpływa się w nim nad urokami górskich widoków i wspomina rozkosze lektury fragmentów „Wyznań” św. Augustyna, które wziął na wyprawę. Jeśli wszystkie te „migotliwe listowia winorośli” i „zielone światła spojrzenia” z wiersza Sartoriusa mają oddawać chwilowe uniesienie renesansowego poety, uosabiającego naiwny – wręcz młodzieńczy w swoim zapale – powrót do klasycznych kategorii piękna, wszystko jest w porządku. Zabieg udał się autorowi doskonale. Sęk w tym, że Sartorius zdaje się oczekiwać, iż zachwycimy się okolicami Awinionu na równi z Petrarką, co niebezpiecznie ściąga nas w stronę samozadowolenia przeintelektualizowanego erudyty. Jest to etap, w którym kicz wyciska z nas pierwszą łzę wzruszenia.

Niestety, podejrzewam, że sytuacja może być jednak o wiele gorsza i narażeni jesteśmy również na drugą łzę. Dopiero ona – jak pisał Kundera – „robi z kiczu kicz”. Sartorius prawdopodobnie oczekuje, że nie tylko zachwycimy się pięknym departamentem Vaucluse razem z Petrarką, ale że będziemy się zachwycać samym wizerunkiem zachwyconego Petrarki razem z Sartoriusem i całą rzeszą jemu podobnych koneserów Śródziemnomorza. Karnet do tego Club Medu dla intelektualistów staje się z roku na rok coraz tańszy i coraz tam tłoczniej, ale czym się tu przejmować? Przecież tak pięknie jest wzruszać się wraz z całą ludzkością śródziemnomorską idyllą!

Przekleństwo Kawafisa

Symbolem tego intelektualnego kiczu, karmiącego się Orientem i śródziemnomorską kulturą, jest w poezji Sartoriusa Kawafis, który zdaje się patronować całemu zbiorowi. Nie, poezja Kawafisa nie jest zła. Nie jest też grzechem czerpanie z tego bogatego źródła poetyckiej inspiracji. Jednak za zbyt dosłowne powoływanie się na tego skromnego urzędnika z Aleksandrii każdy poeta powinien dostawać piętnaście razów bambusowym kijem w goły zadek. Literackie przechadzki z Kawafisem pod rękę zawsze kończą się bowiem porażką. Gdy usiłujemy w podobny sposób co on oddać zmysłowość widzialnego świata, stajemy się bądź sztuczni, bądź wulgarni. Gdy tak jak on zaczynamy powoływać się na starożytność, nagle tracimy wiarygodność. Gdy podążając za nim, próbujemy uprawiać mądrościową poezję, zamieniamy się w nieznośnych kabotynów.

Niestety, to wszystko staje się w „Zegarze szronu” również udziałem Sartoriusa i jest to paradoks, którego źródeł trudno dociec. Niemiecki poeta zna przecież kręte uliczki śródziemnomorskich miast z własnego doświadczenia. Chowa się jednak za parawanem erudycji, przez co większość jego wierszy zawartych w zbiorze sprawia wrażenie, jakby była wynikiem nie tyle zderzenia ze zmysłową rzeczywistością, ile intensywnych lektur w wygodnym fotelu, ustawionym pośrodku bogatej biblioteki.

Dziesięciu sprawiedliwych

Bóg poezji bywa jednak łaskawy i wyciąga pomocną dłoń nawet do tych, którzy za dużo czytają. Jest w „Zegarze szronu” kilka wierszy, które sprawiają, że chce się je wyszeptać, a później powtórzyć ich lekturę jeszcze raz i zacząć ją znów od początku. Kto wie, może z tomami poezji jest tak, jak z Sodomą w Księdze Rodzaju? W Biblii wystarczyło dziesięciu sprawiedliwych, by uratować miasto od bożego gniewu. Być może tu wystarczy jeden dobry wiersz, by uratować cały tomik przed potępieniem.

Jeśli przyjąć taką wykładnię, to dla „Zegara szronu” ratunkiem jest na pewno wiersz „Miesiące”, którego pierwsze wersy nie odsyłają do żadnej biblioteki, lecz wskazują na to, co w poezji najważniejsze – wewnętrzny rytm, zaskakujący splot dźwięków i znaczeń, nieoczywistość spojrzenia. Schodzimy po tych wersach jak po stopniach pięciolinii, wybijając w myślach takt i recytując słowa, które w końcu opowiadają prawdziwą historię:

Wrzesień, pragnienie, krótsze dni, skrucha.
Grudzień, deszcz.
Z sierpnia zdjęcie: para (dwoje), dwójka dzieci,
statyści, dawno temu.

Książka:

Joachim Sartorius, „Zegar szronu i inne wiersze”, przeł. Ryszard Krynicki, wyd. a5, Kraków 2017.