O Śródmiejskiej Spółdzielni Mieszkaniowej słychać już od dawna. Jedną z najgłośniejszych afer z nią związanych była budowa kontrowersyjnego wieżowca, doklejonego do bloku Osiedla za Żelazną Bramą, przy ulicy Grzybowskiej. Później, sprawy ŚSM znów nabrały rozgłosu, gdy na jednym z walnych zebrań mieszkańcy dokonali przewrotu i odwołali byłą panią prezes, a na teren spółdzielni wszedł syndyk. Dziś, w świetle doniesień na temat następnej afery, tym razem z wątkiem reprywatyzacyjnym w tle, po raz kolejny słychać komentarze, że spółdzielnie to najbardziej skorumpowane instytucje w mieście. Szczególnie w Warszawie, gdzie grunt jest drogi.
Utarło się myśleć o spółdzielniach mieszkaniowych jak o swoistych reliktach czasów komunizmu. Do dziś przetrwały niektóre, administrujące bardzo wieloma terenami, będące w zasadzie nieźle prosperującymi firmami (niekiedy nawet z zapędami deweloperskimi). Tym, co w każdym wypadku zwracało uwagę i budziło podejrzenia, to swoiste wszechwładztwo niektórych prezesów spółdzielni, którzy przy dobrych stosunkach z radą nadzorczą mogą zarządzać tymi instytucjami jak małymi prywatnymi państewkami. Dziś instytucje te często są zmieniane we wspólnoty – zwykle dlatego, że nie ma kto zasiadać w radach nadzorczych, a mieszkańcy nie umieją wyznaczyć prezesa, który będzie miał wizję rozwoju danej spółdzielni. Wówczas budynki oddawane są pod zwykłe zarządzanie działającej według stawek komercyjnych firmy administrującej nieruchomościami.
Spółdzielnie mieszkaniowe nie przystają w pewnym sensie do obecnych realiów społecznych. Jest to szczególnie boleśnie odczuwane w Warszawie, w której właściciele mieszkań (i prawowici członkowie danej spółdzielni) bardzo często zupełnie nie są włączeni w jej funkcjonowanie. Wynajmują własne mieszkania osobom z zewnątrz, które nie interesują się sprawami swojej spółdzielni. Takie warunki, kiedy nikt z mieszkańców (albo tylko pojedyncze osoby) nie kłopocze się tym, co robi zarząd, sprzyjają patologiom, takim jak kolesiostwo czy niegospodarne zarządzanie nieruchomością. Powodem, dla którego takie zjawiska mają miejsce, jest po prostu brak zainteresowania ze strony większości mieszkańców, którzy jedyne, czego domagają się od administratora budynku, to żeby wszystko działało i był święty spokój. Nie tak dawno temu gromko ogłaszany powrót spółdzielczości w postaci kooperatyw był oczywiście pozytywnym procesem, jednak trudno sobie wyobrazić, aby w polskich realiach nie pozostał czymś więcej niż tylko elitarnym sposobem spędzania czasu w większych miastach.
Spółdzielnie mieszkaniowe wciąż mają jednak swoje zalety. Z pewnością nie znikną też od razu, nawet mimo nadchodzących zmian w zakresie własności gruntów (przejście z dzierżawy wieczystej na zwykłą własność), bo po prostu zawsze znajdzie się grupa osób, która będzie chciała pozostać w starej strukturze. Mimo to szansą na prawdziwe uzdrowienie spółdzielni może być tylko większa aktywność samych spółdzielców.
Fot. Adrian Grycuk, Blok przy ulicy Grzegorzewskiej 3 (od strony Cynamonowej) w Warszawie, przed którym kręcono część zdjęć do filmu Alternatywy 4, Wikimedia Commons.
***
Patronem artykułu jest NETIA wspierająca inicjatywy społeczne w dziedzinie aktywizmu miejskiego: