Parę tygodni temu agencje podały petitem, że Bob Dylan wysłał do Akademii Szwedzkiej tekst swojego niewygłoszonego wykładu noblowskiego. Zrobił to na trzy dni przed ostatecznym terminem, po którym utraciłby prawo do pieniężnej gratyfikacji związanej z przyznaną mu w ubiegłym roku nagrodą Nobla w dziedzinie literatury.
Zdaje się, że ten niecały milion dolarów nie jest dla Dylana szczególnie atrakcyjnym kąskiem, bo na swoich płytach zarobił wiele, wiele więcej. Fakt, że jednak nie pogardził kasą, stanowi składnik puenty dla całej sekwencji wydarzeń, jakie wiązały się z przyznaniem mu Nobla.
Od lat mówiło się o tym, że Akademia Szwedzka mogłaby w XXI w. zejść ze zmurszałego Parnasu i dać nagrodę twórcy znanemu nie tylko profesorom, nałogowym czytaczom, snobom oraz osobom łączącym te cechy w różnych kombinacjach. W Polsce jeden z entuzjastów barda powiedział gdzieś około 2010 r., że gdyby szwedzcy akademicy nie byli tak twardymi konserwatystami, daliby Nobla właśnie Dylanowi. Kiedy jednak jego dezyderat okazał się w końcu spełnionym proroctwem, sprawy zaczęły się komplikować.
Najpierw było opóźnienie. Laureaci nagród Nobla ogłaszani są w kolejnych dniach pierwszego pełnego tygodnia października (z wyjątkiem Nagrody Pokojowej). Literatura wypada w czwartek. W stosownym dniu 2016 r. nie podano oczekiwanego komunikatu, lecz powiadomiono, że nastąpi to za tydzień. Obserwatorzy już w tym momencie mogli się zorientować, że Akademia ma jakiś problem i prawdopodobnie nie może dojść do jednomyślności.
Kiedy w końcu ogłoszono, że laureatem jest Bob Dylan, przyszła fala komentarzy i postów, entuzjastycznych albo pełnych zawodu. Przyszła i przeszła, i tylko sam laureat nie dał znaku życia. Akademia Szwedzka po kolejnych dwóch tygodniach ogłosiła, że rezygnuje z prób skontaktowania się z nim. Dopiero wtedy odezwał się, usprawiedliwiając swoje zniknięcie niewiarą w prawdziwość informacji o przyznaniu mu nagrody. No cóż, Donald Trump miał niebawem zostać prezydentem elektem Stanów Zjednoczonych, a Milo Yiannopoulos czaił się już do skoku na media głównego nurtu. W takiej sytuacji trudno ufać prowokacyjnym pogłoskom.
Przez kolejne tygodnie Dylan nie dawał jasnej odpowiedzi na pytanie, czy przyjedzie na rozdanie Nobli do Sztokholmu i czy w ogóle przyjmuje to wyróżnienie. (Gdyby nie przyjął, miałby dwa precedensy – Sartre’a i Pasternaka, jeden osobisto-polityczny, drugi polityczny). Na kilka dni przed ceremonią wręczenia nagród oznajmił, że nie pojawi się na niej z powodu „innych zobowiązań”. To, co dzieje się wewnątrz grona członków Akademii Szwedzkiej, nie wychodzi na zewnątrz (chyba że po dwóch-trzech pokoleniach), ale wolno przypuszczać, że w tym momencie ci z nich, którzy oponowali wobec kandydatury Dylana, już na pewno z trudem ukrywali złośliwe uśmieszki. Ostatecznie na ceremonii w Sztokholmie wystąpiła ambasador USA w Szwecji i to ona odczytała podziękowania. Tekst wykładu opublikowano w czerwcu 2017 r. na stronie internetowej nagród Nobla. Jest utrzymany w stylu podobnym do wystąpień innych laureatów – z odwołaniami do „wielkich dzieł” i osobistymi reminiscencjami. Jego ostatnim zdaniem jest homerycka inwokacja do Muzy śpiewającej poprzez poetę. Gdyby Dylan był go wygłosił, ten wykład zabrzmiałby bardziej tradycyjnie niż na przykład noblowskie wystąpienie Dario Fo, które składało się częściowo z pantomimy.
Powiedzieć, że w tym przypadku laureat nie dorósł do ofiarowanego mu zaszczytu albo pogubił się w sytuacji – byłoby zbyt prosto. Chodzi nie o to, że ktoś nie zagrał. Raczej coś nie zagrało. Coś w działaniu instytucji.
Z jednej strony Nobel dla Dylana był dobrym pomysłem. „Poezja” to nie tylko Wergiliusz, Dante i T. S. Eliot albo Miłosz z Szymborską. Co więcej, kiedy przypomnimy sobie wskazania Alfreda Nobla w sprawie tego, za co twórcy powinni dostawać jego nagrodę w dziedzinie literatury, wyjdzie na jaw, że Bob Dylan spełnia warunki fundatora znacznie lepiej niż wielu laureatów z poprzednich lat. Po trzecie zaś – jego twórczość oddziałuje na odbiorców szerzej i mocniej niż twórczość literatów z „górnych półek”. Teksty Dylana znają na pamięć miliony ludzi na całym świecie. Który ze współczesnych poetów może to powiedzieć o swoich? Wreszcie, po czwarte, wiele razy po ogłoszeniu laureata pytaliśmy siebie nawzajem „kto to, do cholery, jest?!” albo chyłkiem odpalaliśmy Wikipedię. Przy Dylanie nie było takich niepokojów. Warto też przypomnieć, że w gronie laureatów literackiego Nobla znajduje się Winston Churchill, którego „literatem” nie da się nazwać nawet po lekturze wszystkich dwunastu tomów jego pamiętników, a także niemało twórców uhonorowanych z przyczyn bardziej politycznych niż artystycznych oraz cała kohorta pisarzy skandynawskich, o których dziś nie pamiętają nawet ich krajanie. O tym, jak się w tej konstelacji ostatecznie usytuuje Bob Dylan, przekonamy się za jakieś pół wieku.
To aktywa. A teraz pasywa – widoczne, kiedy popatrzeć na sprawę „systemowo”. Casus „Nobel dla Dylana” ujawnił, że różnica między „kulturą wysoką” i „niską” wcale nie jest tak zdezaktualizowana i przestarzała, jak twierdzą postępowi humaniści akademiccy. Co prawda niewielu poważnych ludzi wartościuje dziś wytwory kultury pod względem ich „szlachetności” i twierdzi, że piosenki Boba Dylana albo Beatlesów są „gorsze” od wierszy Dylana Thomasa (na cześć którego Robert Allen Zimmerman przyjął swoje drugie nazwisko) i Wystana H. Audena – ale ten stary podział utrzymuje się wciąż siłą bezwładu w działaniu urzędowych instytucji kultury.
Akademia Szwedzka to bardzo wąskie i elitarne – by nie rzec: zacne – grono. Składa się z osiemnastu osób (prawie wszyscy obecni akademicy są profesorami szwedzkich uczelni) zajmujących swoje fotele dożywotnio – zmiany w składzie następują więc rzadko, podobnie jak rzadkością jest dziś w naszym świecie niekadencyjność zajmowanego stanowiska. Akademię Szwedzką wzorowano na Akademii Francuskiej, czyli na instytucji już niedzisiejszej i pozbawionej znaczenia innego niż prestiż wynikający z jej własnej przeszłości. Akademia rozpatruje kandydatury, które zgłaszać może teoretycznie każdy (z miejsca odrzuca się tylko te, w których ktoś wskazuje samego siebie), ale istotne są raczej te, które wpływają z ośrodków akademickich, od zawodowych literaturoznawców, krytyków i teoretyków literatury.
Głównym skutkiem tak skonstruowanego mechanizmu selekcyjnego jest względna izolacja Akademii od nurtów życia mentalnego współczesnej cywilizacji. Docierają do niej nazwiska tych autorów, którzy przedtem zdążyli się zadomowić i uleżeć w świadomości „wyższych funkcjonariuszy” systemu kulturalnego – co zajmuje przeważnie kilkadziesiąt lat od debiutu literackiego. Być może chcąc z tego wyjść, ale w taki sposób, żeby nie wpaść od razu w mainstream i komerchę i nie przyznać Nobla autorowi/autorce najpoczytniejszych książek dekady, Akademia postanowiła wybrać „trzecią drogę” i wyróżnić osobę nienależącą do elity intelektualno-akademicko-salonowej, ale będącą klasykiem i żywym pomnikiem w innym obszarze kultury.
Próba wyjścia Akademii z literacką nagrodą Nobla „do ludzi” – jeśli w istocie tak to sobie Szwedzi umyślili – dała dwuznaczny rezultat. Raczej nie był to sukces, ponieważ laureat nie do końca wywiązał się z oczekiwań. I trudno, aby było inaczej, skoro odległość między atmosferą koncertu muzyki popularnej a dworską ceremonią rozdania Nobli jest zbyt duża, aby można było ją przebyć w kilka tygodni. Poza tym znana jest też niechęć Boba Dylana do komunikowania się nawet ze swoją publicznością – innego niż poprzez śpiew i muzykę. Podobno nigdy nie wdaje się on w rozmowy na swoich koncertach, nawet nie zapowiada utworów. Wchodzi, śpiewa i gra, wychodzi (skądinąd zachowanie takie, nietypowe w obszarze kultury popularnej, jest normalne dla sytuacji koncertu filharmonicznego). Ale to nikomu nie przeszkadza. Miles Davis grał niekiedy odwrócony tyłem do swoich słuchaczy, a ci i tak traktowali go jak boga. Tymczasem ceremonia wymaga przestrzegania ścisłego rytuału gestów i formuł słownych pod groźbą ośmieszenia. Trzeba wejść w sztywne wymogi klasistowskie, co dla idola kontrkultury niekoniecznie jest pożądane, i to nie tylko z powodu ewentualnej osobistej niechęci do takich nadętych sztywniactw. Ale znów odrzucenie nagrody mogłoby zostać odczytane jako przejaw wojny kulturowej – oto pop w osobie Dylana pokazuje środkowy palec elitkom. Być może więc Bob Dylan, przyjmując nagrodę, ale nie osobiście, wolał zrobić mały obciach akademikom niż większy – swoim fanom.