Dziennikarze nadal mają obowiązek informować o tym, co dzieje się w Polsce i na świecie, oraz oddzielać informacje od komentarza. Nie manipulować, nie przeinaczać. Problem w tym, że ich praca staje się coraz trudniejsza. Przyczyną jest ewolucja technologiczna mediów i związane z nią nowe zachowania polityków.

Zmierzch mediów mainstreamowych

Zmiany społeczne i technologiczne sprawiają, że kurczą się publiczności poszczególnych mediów. Czasy, gdy spora część elektoratów głównych partii informacje o polityce czerpała z dwóch lub raptem trzech gazet i tylu programów w telewizji, dawno minęły. Choć sam ten proces rozpoczął się już kilkadziesiąt lat temu, w sposób dramatyczny przyspieszył wraz z pojawieniem się internetu. Jeszcze w latach 90. poprzedniego wieku „Teleexpress”, „Wiadomości” lub „Panorama” należały do głównych źródeł informacji o polskiej polityce. Ich oglądanie było pewnym rytuałem. Zainteresowani polityką wyborcy wiedzieli, że codziennie o godzinie 17.00 Maciej Orłoś poda najnowsze polityczne newsy, a jeśli było im mało, mogli jeszcze sięgnąć po „Gazetę Wyborczą”, „Rzeczpospolitą”, ewentualnie obejrzeć wieczorne wydanie „Panoramy”. Tym sposobem polityka i politycy mieli swoje wyodrębnione kanały komunikacji ze społeczeństwem i to często dziennikarze decydowali o tym, kto i co zostanie odpowiednio pokazane i naświetlone. Ważną rolę pełniła też telewizja publiczna, a dziennikarze głównych mediów mogli naprawdę wierzyć, że sprawują czwartą władzę. Dziś to pieśń przeszłości.

Ilustracja: Łukasz Drzycimski
Ilustracja: Łukasz Drzycimski

Coraz dalej idąca fragmentaryzacja mediów i publiczności, pojawienie się 24-godzinnych stacji informacyjnych, portali i sieci społecznościowych wpłynęły z kolei – co dziś oczywiste – na finansowanie produkcji informacji. Kanałów i mediów jest coraz więcej, nie oznacza to jednak, że taki sam wzrost następuje w nakładach na reklamy. Co więcej, dla reklamodawców media to już nie tylko telewizje i gazety – medium w sposób dosłowny staje się każdy interfejs, czyli telewizor, komputer, smartfon, a nawet konkretna aplikacja na tym ostatnim. Innymi słowy, geometryczny wręcz przyrost mediów to niekoniecznie podobny wzrost budżetów reklamowych.

piasecki

Na tym nie koniec. Dziennikarze nie martwią się dziś wyłącznie dostarczaniem informacji, muszą zabiegać też o uwagę – widzów i reklamodawców. Treść musi być odpowiednio podana, bo oglądanie mediów przestało być celebracją, stało się smutną koniecznością. Przy ekranie komputera lub smartfona nie czeka już cała rodzina, jak to było za czasów „Teleexpressu”, pojawia się tylko jeden konkretny konsument mediów, do tego niechętny i niecierpliwy – trzeba go złapać i zatrzymać, a liczy się każda sekunda. Utrzymanie uwagi tego kapryśnego widza lub czytelnika, który w każdej chwili może zmienić kanał lub kliknąć w bardziej interesujący tytuł, przypomina więc bieg na orientację w trudnym terenie, tylko że bez mapy i bez kompasu. Nic nie jest już oczywiste, nie ma też mowy – lub jest to bardzo trudne – o skutecznym kreowaniu przekazu, zwłaszcza w polityce. Z pewnością nie tworzą go zaś dziennikarze. W tym sensie coraz trudniej w ogóle mówić o mainstreamie, nie ma już jednego strumienia wiadomości lub opinii.

Politycy tworzą przekaz

To paradoks, bo na pierwszy rzut oka pluralizacja mediów powinna sprzyjać pojawieniu się większej liczby punktów widzenia i pobudzić ożywioną dyskusję. Dzieje się zaś coś wręcz przeciwnego. Dlaczego?

Poszczególne media i redakcje przestają ze sobą rozmawiać – sfera publiczna w niczym nie przypomina więc liberalnego parlamentu – swój przekaz kierują tylko do wybranych, których nie tyle trzeba informować, co mobilizować do określonych zachowań. Taka sytuacja wydaje się zrozumiała w sytuacji, gdy dziennikarze muszą walczyć o coraz mniejszy kawałek tortu reklamowego i zabiegać o coraz bardziej zniechęconych polityką odbiorców. Kłopot w tym, że ta sama strategia coraz bardziej uzależnia dziennikarzy od… polityków.

Doszło bowiem do znaczącego odwrócenia ról. Dziennikarze stali się niewolnikami technologii i technologicznych przyzwyczajeń swoich czytelników/widzów, politycy zaś – wcześniej podporządkowani wymogom mediów, od nich uzależnieni – mogą dziś dowolnie kreować swój przekaz, odwołując się do tradycji i kodów kulturowych podzielanych przez znaczące odłamy społeczeństwa – szczególnie w Polsce, kraju wstydzącym się swojej różnorodności. Nie chodzi przy tym o sposób wysłowienia lub prezentacji w radiu lub telewizji, lecz o możliwość przedstawienia spójnych, choć zwykle bardzo uproszczonych, narracji, które będą obejmować większą liczbę medialnych nisz.

To politycy mogą dziś – kolejny paradoks – tworzyć wspólnotowe doświadczenia, które mają emocjonalne wzięcie, choć niekoniecznie jakiekolwiek przełożenie na fakty, np. stan gospodarki lub sytuację międzynarodową. Te narracje i tworzone na użytek mediów skrypty zyskują wtedy siłę wręcz performatywną, to znaczy, że wypowiedziane słowa stają się dla wielu tożsame z rzeczywistością. Z tego też powodu politycy pozbawieni chomąta, jakie nakładały im wcześniej media, mogą z dumą twierdzić: jeśli fakty nam nie sprzyjają, tym gorzej dla faktów, liczy się to, w co chcą uwierzyć nasi wyborcy. Świetnie to widać np. w dyskursie na temat uchodźców. Stał się tak nośny, że kreuje wręcz nowy polityczny podział i może na długie lata zepchnąć opozycję na margines.

Dziennikarze stali się niewolnikami technologii i technologicznych przyzwyczajeń swoich czytelników/widzów, politycy zaś – wcześniej podporządkowani wymogom mediów i od nich uzależnieni – mogą dziś dowolnie kreować swój przekaz, odwołując się do tradycji i kodów kulturowych podzielanych przez znaczące odłamy społeczeństwa. | Adam Puchejda

W obliczu takiej zmiany dziennikarze i media w końcu staną jednak przed wyborem. Albo zawierzyć w rozsądek, wykształcenie i dobry gust obywateli, którzy z powodzi sprzecznych ze sobą komunikatów wyłowią te najistotniejsze i stworzą adekwatny obraz rzeczywistości, albo włączyć się w polityczny spór, którego stawką nie będzie już jednak ta czy inna partia polityczna, lecz konkretny obraz rzeczywistości.

Rola dziennikarzy nie zmaleje zatem, lecz – przeciwnie – jeszcze bardziej wzrośnie. Pod warunkiem, że rzeczywistość, o której mowa, zachowa jakieś odniesienie, a nie będzie tylko medialnym mirażem. Jeśli tak się nie stanie, jeśli dziennikarze nie będą w stanie wyjść poza tożsamościowe, nierealne „wojny o uznanie”, na dobre skończą jako polityczne przystawki. Będą potrzebni o tyle, o ile będą w stanie zmobilizować nowych wyznawców danej, wąskiej narracji.

Żeby tak się nie stało, muszę jednak zadbać o podstawowe fakty i umieć krok po kroku opowiedzieć, jak tkają z tych faktów konkretną historię. Muszą zyskać większą świadomość – mówiąc górnolotnie – swojego posłannictwa. Stać się „świadkami” opowiadanej rzeczywistości.