Wątpliwy sukces

Wielotysięczne lipcowe protesty przeciwko „reformie” sądownictwa proponowanej przez Prawo i Sprawiedliwość z pewnością były porażką rządu. Czy jednak były sukcesem opozycji? Są co najmniej dwa powody, żeby w to wątpić.

Po pierwsze, sondaże prowadzone przed, w trakcie i po protestach są dla partii opozycyjnych bezlitosne. W każdym z nich strata Platformy Obywatelskiej – o Nowoczesnej nie wspominając – do PiS-u jest poważna. W najlepszym wypadku – sondaż Kantar Public dla „Gazety Wyborczej” – wynosi 10 proc., ale to aż o 9 proc. więcej niż w analogicznym badaniu przeprowadzonym w maju. Wówczas PiS miał przewagę zaledwie 1 proc., ale od tego czasu poparcie dla partii Jarosława Kaczyńskiego wzrosło o 5 proc. a dla partii Grzegorza Schetyny spadło o 4. W innych badaniach preferencji wyborczych jest jeszcze gorzej – sondaż IBRIS-u dla „Rzeczpospolitej” dawał PiS-owi 16 proc. przewagi nad PO (37 do 21), a Kantar Public, tym razem dla TVP, 14 proc. przewagi (35 do 21). Dodajmy tylko, że w ostatnich wyborach parlamentarnych Platforma zdobyła 24 proc. głosów. Po dwóch latach w najlepszym razie drepcze w miejscu.

Po drugie, każdy, kto był na protestach, mógł usłyszeć, że zawołania o „zjednoczonej opozycji” wywoływały mniej entuzjastyczne reakcje niż hasła obrony Konstytucji czy wolności. A jeśli Czytelnik uzna ten argument za nieuprawniony, bo subiektywny, niech wyjaśni, dlaczego tak wiele protestów odbywało się bez politycznych sztandarów, a w Poznaniu gotującemu się do występu Ryszardowi Petru wprost powiedziano, że miejsca na scenie nie dostanie.

Jeśli po największych od miesięcy protestach antyrządowych partie opozycyjne tkwią w miejscu, po raz kolejny wracają dwa podobne, aczkolwiek rozdzielne pytania: co opozycja robi źle i czego nie robi dobrze?

Wielotysięczne lipcowe protesty przeciwko „reformie” sądownictwa proponowanej przez Prawo i Sprawiedliwość z pewnością były porażką rządu. Czy jednak były sukcesem opozycji? | Łukasz Pawłowski

Czego nie robić?

1. Mit zjednoczenia
Przede wszystkim przestać przy każdej okazji opowiadać o konieczności zjednoczenia i wystawiania wspólnych list. Z rosnącym zdziwieniem obserwuję, jak kolejni publicyści próbują osłodzić sondażowe porażki opozycji, ogłaszając, że „gdyby tylko…” i „jeśli by…” to PiS musiałby się pożegnać z władzą.

Ostatnio do zjednoczenia PO, Nowoczesnej i PSL-u zachęcała „Gazeta Wyborcza”, piórem Michała Danielewskiego ogłaszając, że „w pojedynkę” partie opozycyjne nie mają szans na przegonienie PiS-u. Przypomnijmy więc – o czym sama „GW” także pisze – że w poprzednim, majowym sondażu dla tej gazety PiS i PO szły łeb w łeb! Czy naprawdę pamięć naszych publicystów nie sięga dalej niż kilka miesięcy wstecz i zapomnieli już, że po porażce PiS-u w sprawie przedłużenia kadencji Donalda Tuska poparcie dla partii rządzącej spadło na łeb na szyję? Jeśli jedna chybiona decyzja potrafiła odebrać PiS-owi ładnych kilka punktów procentowych, to wniosek jest prosty – poparcie dla tego ugrupowania jest dziś imponujące, ale z pewnością nie mocno ugruntowane.

Engelking

Warto też przypomnieć zwolennikom zjednoczenia i wspólnych list banalny fakt, że polityka to nie matematyka. Jeśli, dajmy na to, PO ma 20 proc. poparcia, a Nowoczesna 10, to nie znaczy, że razem mają 30! Bardzo prawdopodobne, że wspólnie ugrają mniej, bo dla części wyborców PO Nowoczesna będzie nie do zaakceptowania i na odwrót. A jeśli – jak sugeruje „GW” – w nowym, zjednoczonym ugrupowaniu miałoby się znaleźć PSL, efekt doprawdy trudno przewidzieć. Bo też „mierzenie” w sondażach poparcia dla wyimaginowanych bytów politycznych i na tej podstawie formułowanie rekomendacji jest zwyczajnie niedorzeczne. Równie dobrze moglibyśmy „badać” szanse na zwycięstwo w wyborach prezydenckich Jurka Owsiaka, co – nawiasem mówiąc – także już zrobiono.

Koszty jednoczenia partii są natomiast oczywiste – opór partyjnych dołów, rywalizacja o miejsca na listach, przepychanki o stanowisko lidera, wreszcie dostarczenie PiS-owi łatwej amunicji. Oto, może twierdzić Kaczyński et consortes, okazało się, że wszystkie partie opozycyjne niczym się nie różnią, a zależy im jedynie na obronie status quo.

Ilustracja: Max Skorwider
Ilustracja: Max Skorwider

2. Programowy brak programu
Zarzut ten będzie tym łatwiejszy, że po połączeniu partiom opozycyjnym trudno będzie wypracować jakikolwiek pozytywny program, zaś cała kampania będzie prowadzona pod hasłami odsuwania PiS-u od władzy. A potem? Potem się zobaczy. Niestety, nie brakuje publicystów i analityków, którym brak programu opozycji zupełnie nie przeszkadza.

Katarzyna Kolenda-Zaleska na przykład tak pisze w „Gazecie Wyborczej”: „Gdy trwa powódź, nie buduje się zbiorników retencyjnych, tylko ratuje co się da i walczy z kataklizmem. Nikt żadnego programu opozycji nie zamierza czytać, bo wobec samowoli władz i zmiany ustroju jedynym programem jest obrona demokratycznego państwa prawa”.

Trzymając się porównania, można powiedzieć, że walka z powodzią nie polega tylko na łataniu już przerwanych tam, ale także na ich umacnianiu tam, gdzie mogą zostać przerwane. A my wiemy przecież, gdzie będą następne przecieki – uniwersytety, służba zdrowia, edukacja, media.

Wyobraźmy sobie, że PiS przystępuje do „reformy” uniwersytetów. Amunicji do ich atakowania będzie miał aż nadto: fatalne pozycje w światowych rankingach; nikła obecność w światowej debacie naukowej; inflacja dyplomów – i to zarówno magisterskich, jak i doktorskich; przerost zatrudnienia; rzesze pracowników, którzy mimo niskich ocen studentów i braku publikacji zajmują etaty; setki sfrustrowanych, młodych pracowników naukowych, którzy żyją od grantu do grantu bez szans za stałą pensję itd. A to wszystko mimo rosnących nakładów finansowych. Co w tej sytuacji zrobi opozycja? Będzie broniła istniejącego systemu pod hasłem ochrony „świętej” autonomii uniwersytetów?

Przyjmując taką taktykę, partie opozycyjne z góry skazują się na defensywę – zawsze będą krok za Kaczyńskim, zmuszone odpowiadać na jego pomysły. Tymczasem idzie właśnie o to, by wywrócić stolik i zmienić reguły gry.

Warto przypomnieć zwolennikom zjednoczenia opozycji banalny fakt, że polityka to nie matematyka. Jeśli, dajmy na to, PO ma 20 proc. poparcia, a Nowoczesna 10, to nie znaczy, że razem mają 30! | Łukasz Pawłowski

3. Nie naśladować!
Z tego powodu nie rozumiem rady, jakiej udziela opozycji Wojciech Engelking w swoim tekście „Rzeźnia numer IV RP”. Jego zdaniem jedynym sposobem na pokonanie PiS-u jest przejęcie przez opozycję jego języka. I nie tylko języka. „Za językiem zaś musi przyjąć jego metodę działania, bo jest ona od języka nie do oddzielenia: metodę robienia polityki, w której najbardziej obrzydliwy (i dla zawodowych polityków najistotniejszy) element przyrządzania kiełbasy, czyli zawłaszczanie instytucji przez osobników z politycznego nadania, zostaje wysunięty na pierwszy plan i przedstawiony jako smakowity”.
To strategia zgubna z co najmniej dwóch powodów.

Po pierwsze, opozycja nigdy nie przebije PiS-u w jego radykalizmie.

Po drugie, nie jestem pewien, że właśnie tego oczekują od polityki wyborcy. Przecież Engelking sam w swoim tekście przyznaje, że PiS wygrał ostatnie wybory właśnie dlatego, że w czasie kampanii „schował” Jarosława Kaczyńskiego i zamiast opowiadać o układach, czystkach personalnych czy Smoleńsku obiecał Polakom lepszą modernizację i usprawnienie instytucji państwa. Jeśli w 2015 r. to właśnie takie złagodzenie kursu było kluczem do sukcesu, dlaczego teraz ma być dokładnie odwrotnie?

Wreszcie, po trzecie, Engelking nie bierze pod uwagę, jakie konsekwencje będzie miało przyjęcie takiego języka dla debaty publicznej. Jeśli dyskusję o polityce sprowadzimy wyłącznie do rozmowy o wycinaniu przeciwników oraz przejmowaniu instytucji, w kolejnych wyborach frekwencja spadnie do rekordowo niskich poziomów. O tym, jakiej jakości instytucje dostaniemy w wyniku takiej „polityki”, nawet nie wspominam.

Co robić?

Opozycja nie powinna przejmować języka PiS-u, nie powinna też ograniczać się do gaszenia pożarów tam, gdzie PiS je roznieca.

1. Pozytywnego, coś pozytywnego…
„PiS ma swoją wizję państwa i ją realizuje. Można się z nią zgadzać, ale nie można mu zarzucić braku koncepcji”, mówił w rozmowie z „Newsweekiem” anonimowy poseł Platformy. „A jaki pomysł ma PO? Schetyna wygrał rywalizację z Ryszardem Petru, ale gdy stanął naprzeciwko Jarosława Kaczyńskiego, okazało się, że nie ma nic do zaoferowania” [nr 30/2017, 17–23.07.2017].

„Nie ma powrotu do III RP. Tamte instytucje nie wytrzymały, nie były przygotowane, społeczeństwo obywatelskie było za słabe”, mówił w TVN-ie Władysław Frasyniuk, który jako jeden z niewielu po stronie „tradycyjnej” opozycji zdaje się rozumieć, że dotychczasowa strategia nie przynosi skutku.

„Bycie antypisem nie wystarcza. Partie wprawdzie utrzymują swój elektorat, ale jeśli chcą pozyskać nowych zwolenników, muszą zrobić coś więcej”, to z kolei dr Robert Sobiech z Collegium Civitas. Co jednak znaczy „więcej”?

Potrzebna jest pozytywna wizja przyszłości, opozycja musi przekonać wyborców, że jest w stanie reformować państwo, nie niszcząc instytucji i nie łamiąc ludziom kręgosłupów, tak jak to robi PiS. A, że wiele obszarów wymaga reformy, to nie powinno ulegać wątpliwości. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby bronić status quo na chociażby wspomnianych już uniwersytetach, gdzie dopływ unijnej gotówki pozwolił co prawda odnowić budynki, ale na jakość nauczania się nie przełożył.

Zjednoczonej opozycji trudno będzie wypracować jakikolwiek pozytywny program, zaś cała kampania będzie prowadzona pod hasłami odsuwania PiS-u od władzy. A potem? Potem się zobaczy. | Łukasz Pawłowski

„Opozycja buksuje z braku wizji na przyszłość”, pisze Jarosław Kuisz w „Rzeczpospolitej”. A następnie proponuje stworzenie programowego parasola, pod którym mogłyby się zmieścić różne odłamy opozycji i który umownie nazywa „V RP”, choć nazwa ma tu drugorzędne znaczenie.

Podkreślmy – nie musi to być szczegółowy program. Właśnie w pewnej ogólności leży po części jego urok. Wszak pod hasłem IV RP także ścisnęły się rozmaite środowiska prawicowe: od obyczajowych konserwatystów, przez republikanów, po dzieci Radia Maryja i prawicowych rewolucjonistów.

Ważny jest ogólny kierunek – w tym wypadku na przykład prounijność, wrażliwość społeczna, szacunek do obywatela – i nadzieja na lepszą, inną przyszłość. Podczas kampanii przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi w Wielkiej Brytanii Jeremy Corbyn nieustannie mylił się wyliczeniach, nie potrafił powiedzieć, skąd weźmie środki na konkretny program socjalny, a mimo to odrobił 20-procentową stratę w sondażach! Dlaczego? Zaproponował Brytyjczykom inny sposób myślenia o społeczeństwie (pomijam w tym miejscu, czy jest to program dobry). Znamy to doskonale z historii chociażby Stanów Zjednoczonych: „Change” Baracka Obamy, „Morning in America” Ronalda Reagana czy „Great Society” Lyndona Johnsona rozpalały wyobraźnię wyborców i wchodziły do codziennego języka.

2. „Komuna” nie istnieje
A właśnie w języku tkwi klucz do zwycięstwa. Zamiast go naśladować – jak chce Engelking – opozycja powinna go zmienić. A do tego niepotrzebne jest zjednoczenie, lecz zwykła koordynacja działań.

Najważniejszym zadaniem w tym wymiarze jest odejście od groteskowych opowieści o komunie i postkomunie, które dziś serwuje Polakom PiS. Jeśli niedawne protesty czegoś nas nauczyły, to właśnie tego, że ten język nie znajduje u młodych żadnego zrozumienia. I trudno się dziwić. Dzisiejsi 40-latkowie mieli w roku ‘89 po 12 lat. 20-latkowie nie pamiętają nie tylko „komuny”, czy „pierwszego” Balcerowicza, ale nawet denominacji złotego. Naprawdę czas odłożyć na bok personalne animozje kilku starszych panów – bo to zwykle byli panowie – i powiedzieć coś ciekawego na temat przyszłości.

3. Profesjonalizm, którego nie ma
Przekazu nie wystarczy jedynie wymyślić – trzeba się jeszcze z nim przebić. I tu dochodzimy do kolejnego grzechu nie tylko opozycji, ale i wielu partii przed nią. Tym grzechem jest brak profesjonalizmu.

Przykład pierwszy z brzegu: kiedy Grzegorz Schetyna, zagadnięty na ulicy przez dziennikarza, mówi, że jest przeciw przyjmowaniu uchodźców, to jeszcze można uznać za gafę. Kiedy jednak przez kilka kolejnych dni jego ponad 130-osobowy klub parlamentarny nie jest w stanie wypracować spójnego stanowiska w sprawie, to już gorzej niż zbrodnia – to właśnie brak profesjonalizmu. Kiedy na organizowanej przez opozycję demonstracji trzy czwarte uczestników nie słyszy słów padających ze sceny z powodu wadliwego nagłośnienia, to nie jest wpadka, ale brak profesjonalizmu kogoś, kto tę demonstrację organizuje i bierze za to pieniądze. Kiedy na tejże demonstracji Schetyna czy Petru wygłasza kiepskie przemówienie, mówi niewyraźnie, gubi wątek i usypia widzów, to znów nie gafa, lecz brak profesjonalizmu i współpracy z kimś, kto im to przemówienie pisze, a następnie kimś, kto pokaże, jak je poprawnie wygłosić.

Polska polityka to ziemia dziewicza, gdy chodzi o polityczny marketing, gdzie profesjonalne prowadzenie konta twitterowego i baloniki na konwencji partyjnej wciąż uznawane są za nowinki. Warto przypomnieć, że kiedy Donald Trump wygłosił na placu Krasińskich przemówienie naładowane faktami z polskiej historii, część publicystów nie miała świadomości, że mówi z promptera! Zapewne jeszcze większy odsetek nie podejrzewa, że przemówienie napisał profesjonalny speechwriter i to w oparciu o dane, które zebrał dla niego profesjonalny zespół badawczy. Jaki jest udział ekspertów w przygotowywaniu wypowiedzi polskich polityków?

Polska polityka to ziemia dziewicza, gdy chodzi o polityczny marketing, gdzie profesjonalne prowadzenie konta twitterowego i baloniki na konwencji partyjnej wciąż uznawane są za nowinki. | Łukasz Pawłowski

Już słyszę w tym miejscu odpowiedź: „W Polsce to się nie przyjmie. U nas nie ma takiej tradycji. Speechwriterzy, promptery? Przecież polityk musi mówić «z głowy»”. Najlepszą odpowiedzią na tego rodzaju argumenty jest anegdota o tym jak w latach 30. dwaj wysłannicy firmy obuwniczej Bata zostali wysłani do północnej Afryki, by sprawdzić możliwości ekspansji na ten rynek. Jeden z nich napisał: „Tutaj nikt nie nosi butów. Żadnej możliwości zbytu. Wracam do domu”. Telegram drugiego wyglądał zupełnie inaczej: „Wszyscy są bosi. Ogromne możliwości zbytu. Przysyłajcie buty jak najprędzej”.

Większość polskich polityków wciąż myśli jak ów pierwszy wysłannik. Wygrać mogą jednak tylko ci, którzy przełamią dotychczasowy schemat.

 

 

Przypis:
[1] Mariusz Szczygieł, Gottland, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010, s. 24.