Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn i Egipt utrzymują nałożone na Katar 5 czerwca sankcje. Uspokojeniu nastrojów nie sprzyja nieudolna polityka Donalda Trumpa w regionie. Choć amerykańscy prezydenci mogą pochwalić się długą i bogatą tradycją zaogniania sytuacji na Bliskim Wschodzie, Trump może wkrótce przebić swoich poprzedników. Po ogłoszeniu przez cztery kraje decyzji o zerwaniu relacji dyplomatycznych z Katarem jednoznacznie opowiedział się po stronie sojuszu, któremu liderują Saudyjczycy, i przyłączył się do oskarżania Katarczyków o wspieranie i finansowanie organizacji terrorystycznych. Zdawał się przy tym nie pamiętać, że to nie gdzie indziej, a w Katarze mieści się największa i najważniejsza baza wojskowa USA w regionie. Z al-Udeid Amerykanie przeprowadzają wszystkie operacje od Syrii po Afganistan.
Katarczycy służyli Amerykanom także nieco bardziej wstydliwą pomocą. Rex Tillerson, podejmując próby mediacji w Zatoce, podkreślał, że Stany Zjednoczone zrobią „wszystko, by zmieść terroryzm z powierzchni ziemi”. Tymczasem to katarskie kontakty z Frontem an-Nusra, syryjskim oddziałem al-Kaidy, umożliwiły uwolnienie amerykańskiego zakładnika, dziennikarza Theo Curtisa. Wcześniej USA chętnie wykorzystały też Katar do zaaranżowania wymiany więźniów, w której wyniku uwolniony został sierżant Bowe Bergdahl uprowadzony przez związaną z afgańskimi talibami siatkę Hakkaniego (której związki ze wspieranym przez Stany Zjednoczone rządem Pakistanu są tematem na osobną opowieść). Wiele zarzutów wobec Kataru można było uznać, lecz w świetle tych faktów kwestia finansowania terroryzmu wydaje się co najmniej dyskusyjna. Dodatkowo, by pozostać konsekwentnym, w szczycie kryzysu Stany sprzedały Katarczykom 36 myśliwców F15 za kwotę 12 mld dolarów.
Kiedy Donald Trump zorientował się, że stawianie sprawy na ostrzu noża i rozbicie jedności bloku sunnickiego może zachwiać regionalną równowagą sił i zagrozić strategicznym interesom USA, do których należy zachowanie status quo, Rex Tillerson wyruszył w mediacyjne tournée po Zatoce, namawiając kraje koalicji, by zdjęły sankcje z Kataru. Niestety, arabskie media od egipskiej gazety Al-Ahram po Al-Arabiyę, tubę propagandową Saudyjczyków, jednoznacznie określiły jego starania jako nieudane. Al-Arabiya oskarżyła nawet Tillersona o to, że „od początku stał po stronie Kataru”, co niewątpliwie było skutkiem żałosnego stanu polityki zagranicznej administracji Trumpa i faktu, że przez między Białym Domem i Pentagonem panował w tej sprawie dwugłos.
Po niepowodzeniu negocjacji Stany Zjednoczone podpisały z Katarem memorandum w sprawie wspólnego zwalczania terroryzmu. Emiracki minister spraw zagranicznych uznał je jednak za „niewystarczające”. Nieco cieplej zareagowano na przyjęcie przez Katar nowej ustawy antyterrorystycznej. Po tym jak Tillerson wezwał do zdjęcia z Kataru blokady lądowej, emir Tamim as-Sani w swoim pierwszym wystąpieniu telewizyjnym od czasu nałożenia na Katar sankcji oświadczył, że to czas na podjęcie dialogu. Podkreślił jednak, że ten musi toczyć się w poszanowaniu dla suwerenności Kataru, dając tym samym do zrozumienia, że kraj nie pójdzie na ustępstwa, których oczekuje od niego Arabia Saudyjska. Cztery kraje, które spotkały się niedawno w Bahrajnie, oświadczyły natomiast, że utrzymują wszystkie swoje żądania, a za jedynego pośrednika w konflikcie uważają emira Kuwejtu.
Katar może być gotowy na rozwiązania dyplomatyczne, ale jego sąsiedzi – nie. Kryzys nie przejdzie także w fazę otwartej konfrontacji – jego uczestnicy są ze sobą zbyt silnie powiązani politycznie i ekonomicznie. Po osiągnięciu krytycznego momentu, jakim niewątpliwie była słynna lista trzynastu żądań wystosowanych przez sąsiadów wobec Kataru, konflikt przeszedł w letnią fazę, która może jednak ciągnąć się miesiącami. Prezydent Turcji Recep Erdoğan, który praktycznie od początku intensywnie angażuje się w pomoc Katarowi, oświadczył, że przedłużanie kryzysu „nie leży w niczyim interesie”. Miał rację, ale tylko połowicznie. Postępujący rozłam z pewnością szkodzi interesom Stanów Zjednoczonych, które potrzebują zjednoczonej osi sunnickiej, by równoważyła wpływy i potęgę Iranu w regionie.
Na Bliskim Wschodzie nie ma obecnie żadnego hegemona i nie wydaje się, by w najbliższym czasie któreś z państw osiągnęło taki status. Najlepsze, co może zrobić Trump, to podtrzymać ten stan rzeczy. W żywotnym interesie USA jest, by żadne z państw regionu nie zaczęło dominować. To nie wydaje się trudne do osiągnięcia pod warunkiem, że Trump będzie starał się utrzymać istniejącą równowagę sił. To oznacza, że musi zdystansować się wobec takich sojuszników jak Kair, Tel Awiw czy Rijad, a nieco cieplej zwracać się w kierunku Teheranu. Bardziej wyważony stosunek do wszystkich państw w regionie skłoni je, by zabiegać o amerykańskie względy. Najgorsze, co może zrobić prezydent, to opowiadać się po którejś ze stron, zwłaszcza w odwiecznym szyicko-sunnickim konflikcie. Jego dotychczasowe posunięcia dowodzą tymczasem, że po George’u W. Bushu i Baracku Obamie Trump znalazł własny sposób, by popsuć sytuację na Bliskim Wschodzie.
Odizolowany Katar od początku kryzysu wpada coraz głębiej w objęcia Iranu. Dla Teheranu jest to interes nie tyle ekonomiczny, co polityczny. Od początku sankcji wspiera on Katar dostawami żywności, a przywódcy obu państw mówią o „zacieśnieniu relacji”. Taki bieg spraw jest dla Rijadu zapewne przewidywalny, ale nieakceptowalny. Saudyjski sen o utworzeniu antyirańskiego „arabskiego NATO” oddala się wraz z pogłębianiem rozłamu w gronie Rady Współpracy Państw Zatoki. Co gorsza dla Saudów, Katar nie jest jedynym państwem Zatoki, które dryfuje w kierunku Iranu. Oman tradycyjnie pełni koncyliacyjną rolę w regionalnych napięciach. Także kiedy rozpoczął się kryzys katarski, postanowił nie iść po linii Saudyjczyków, a poczekać na rozwój wydarzeń.
Izolując Katar, Saudyjczycy nieświadomie stworzyli wspólną przestrzeń między Teheranem i Muskatem. Oczywiście interesy obu krajów są diametralnie różne – dla Iranu to kwestia poszerzania granic swoich wpływów i osłabiania bloku sunnickiego, pobudki Omanu są stricte ekonomiczne. Gospodarka tego maleńkiego kraju opiera się głównie na dochodach z eksportu ropy. Jej ceny jednak ostatnio gwałtownie spadły, a co gorsza według Międzynarodowego Funduszu Walutowego Oman wyczerpie swoje złoża już za około 20 lat. Bajecznie bogaty i odizolowany sąsiad dla Omańczyków może stać się przysłowiowym kołem ratunkowym.
To wszystko powoli pogrąża Saudów. Utrata Omanu byłaby dla nich jeszcze dotkliwsza niż Kataru. To na wodach terytorialnych Omanu, nie Iranu, znajdują się najważniejsze szlaki morskie cieśniny Ormuz. Gdyby dopuścić do nich Iran, ten zdobyłby kontrolę nad obiema stronami cieśniny, co jest potężną bronią. Oman to także dostęp do Oceanu Indyjskiego i związany z tym potencjał. Tymczasem niespełna dwa tygodnie temu prezydent Iranu, Hasan Rouhani, spotkał się z szefem omańskiej dyplomacji, Yusufem bin Alawim, i – jak podaje al-Jazeera – rozmawiali o zacieśnieniu relacji. Nie omieszkali przy okazji skrytykować saudyjskiej polityki w regionie.
Dla Saudyjczyków nie ma dobrego rozwiązania. Jeśli teraz ustąpią i pozwolą, by maleńki Katar sam rozgrywał piłkę, ich niepisana pozycja lidera arabskich państw Zatoki ulegnie znacznemu osłabieniu. Dalsze izolowanie Kataru to jednak podawanie go na tacy największemu rywalowi. Każdy kolejny dzień kryzysu działa na korzyść Teheranu, a to wszystko dowodzi, że region ciągle potrzebuje amerykańskiego przywództwa. Tymczasem polityka Waszyngtonu pozostaje całkowicie niezrozumiała lub nieskuteczna. Jeśli Trump w swojej strategii wobec Bliskiego Wschodu nadal będzie ograniczał się do jednorazowych gestów i handlu bronią, wpływy Iranu będzie mógł ograniczyć, jedynie prowokując kolejną wojnę. Donald Trump ma potencjał, by na stałe zmienić Bliski Wschód – na razie nic nie wskazuje jednak na to, by chociaż miał spróbować.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Oerlygur Hnefill, źrodło: flickr.com.