Małopolska kurator, pani Barbara Nowak, ogłosiła, że zamierza wystąpić o Medal Komisji Edukacji Narodowej dla kibiców, którzy na trybunach stadionu Legii rozwiesili płachtę ze sposteryzowanym zdjęciem z czasów II wojny światowej: dziecka z przystawionym do głowy pistoletem i trzymanego za włosy przez osobę w mundurze niemieckim. Dramatyczny obraz, o dużej sile przekazu.
Kibice Legii umieścili pod posterem napis w języku angielskim o treści: „W czasie Powstania Warszawskiego Niemcy zabili 160 tysięcy ludzi. Tysiące z nich były dziećmi”.
Liczbę ofiar cywilnych wylicza się na 120 do 180 tys. osób. Oprócz tego należy pamiętać o zabitych żołnierzach podziemia biorących udział w powstaniu. W której grupie znajdują się dzieci? Czy 13-letni harcerz niosący rozkazy, zastrzelony przez żołnierzy niemieckich, liczy się dla kibiców tak samo, jak dzieci wymordowane na Woli? Czy dla kibiców to normalne, że dzieci wysyła się do walki? Nie wiadomo. Historie sprowadzone do jednego zdania i jednego zdjęcia są zwykle funta kłaków niewarte. To nic innego, jak propaganda i prostackie budowanie pamięci w oparciu o mity i symbole.
Zostawmy jednak kibiców i wróćmy do małopolskiej pani kurator – co takiego napisała. Otóż w pierwszym zdaniu dziękuje kibicom za „zwrócenie uwagi świata, także wielu Polaków, w tym bardzo młodych, na bestialstwo niemieckich najeźdźców, morderców milionów Polaków”. Owszem spotkałem kiedyś Australijczyka z wyższym wykształceniem, który nie słyszał o Józefie Stalinie, lecz zakładanie, że świat nie wie o bestialstwie nazistowskich Niemiec, że nie wiedzą o tym sami Niemcy, jest trochę oburzające.
Już widzę, jak pojawiają się komentarze, że plotę bzdury, bo na niemieckich targach można znaleźć rasistowskie T-shirty albo takie, wyrażające pogardę wobec Polski; że w światowych mediach wciąż używa się określenia „polskie obozy zagłady” w odniesieniu do obozów śmierci zbudowanych na terenie Polski przez nazistów. Tylko że to wszystko „Australijczycy” – dość liczne, ale jednostkowe przykłady. Z pewnością za granicą nie znają polskiej historii tak dobrze, jak sami Polacy, ale nie sądzę, by należało „zwracać uwagę na bestialstwo Niemców”. Należy raczej zapytać, dlaczego kibice nie dbają o uświadomienie siebie nawzajem, gdy wielu z nich faszyzuje albo bierze udział w marszach nacjonalistów polskich – jak to się ma do pamięci o masakrze, jaką zgotowali niemieccy faszyści w Polsce 73 lata temu.
Pytanie więc do pani kurator Nowak: komu należy zwracać uwagę na pewne fakty historyczne? Z kolejnych zdań jej wpisu należałoby wnioskować, że być może sama powinna wziąć korepetycje z historii Polski. Pisze bowiem, że Niemcy nigdy nie ponieśli kary za zniszczenie Warszawy, nigdy nie zapłacili za jej odbudowę. „Polacy pamiętają” – pisze pani kurator. Tylko co „Polacy pamiętają”?
Bo to, o czym pisze pani kurator Nowak, jest nieprawdą. To, o czym pisze, to zbiór rewanżystowskich stereotypów, z korzeniami sprzed pół wieku.
Sama pani Nowak nie pamięta, że reparacje Niemcy zapłacili, ale zostały zawłaszczone przez Związek Sowiecki, nie pamięta o odszkodowaniach indywidualnych wypłacanych przez Niemcy dla osób zmuszonych do pracy. Nie pamięta o procesach norymberskich. O liście biskupów z lat 60. XX w. do episkopatu niemieckiego już nie wspominam.
Za co więc pani kurator chce przyznać kibicom medal KEN? Za pomysł, który okazał się „najbardziej skutecznym przekazem polskiej polityki historycznej i akcją edukacyjną ostatnich lat”. I to jest przerażające. Mamy przecież do czynienia z polityką historyczną, która jest polityką opartą na memach, uproszczeniach i propagandzie żerującej na stereotypach. I za to właśnie osoba odpowiedzialna za jakość edukacji na terenie województwa chce przyznawać komukolwiek medal?! Nie, jest jeszcze gorzej! Pani kurator Nowak uznaje to za „akcję edukacyjną”, czyli rzecz godną naśladowania.
I tu zaczyna wiać prawdziwą grozą, bo takie podejście do historii, jakie prezentuje pani kurator Nowak, nie jest przecież wyjątkiem wśród ważniejszych postaci związanych z Prawem i Sprawiedliwością. Gra na resentymentach niemieckich właśnie staje się pełnoprawnym uczestnikiem retoryki politycznej. Oczywiście m.in. dzięki niezastąpionemu ministrowi Antoniemu Macierewiczowi.
„Nie jest prawdą, że państwo polskie zrzekło się reparacji należnych nam ze strony Niemiec. To sowiecka kolonia, zwana PRL, zrzekła się tej części reparacji, które związane były z obszarem państwa też marionetkowego, sowieckiego NRD. W tym zakresie miało miejsce zrzeczenie, zresztą nigdy formalno-prawnie nieprzeprowadzone, tylko mające charakter pewnego aktu publicystyczno-politycznego”, stwierdził Macierewicz w TVP Info. Wcześniej prezes Jarosław Kaczyński w Przysusze wygłosił podobnie brzmiące słowa. W efekcie kilka dni temu poseł Arkadiusz Mularczyk złożył wniosek o sprawdzenie możliwości dochodzenia reparacji od Niemiec.
Nowy front gry na emocjach otwarty. Tym razem wstajemy z kolan, po to, żeby wyborcy mogli ujawnić swoją tłumioną agresję wobec bogatego sąsiada, u którego co prawda można świetnie zarobić, kupić tanie auto, ale jednocześnie należy go nienawidzić za II wojnę światową… Tylko właściwie skąd te emocje w XXI w.?
Żeby wyjaśnić, dlaczego PiS wyciąga kartę niemiecką, wystarczy wrócić do twitterowego wpisu pani kurator Nowak. Używa ona wobec Warszawy zwrotu „Miasto-Bohater”. Korzysta z terminologii sowieckiej, zabiegu propagandowego, który miał być formą wyróżnienia zbiorowości. W Związku Sowieckim wyróżniono w ten sposób m.in. Stalingrad. W PRL taki zabieg stosowano, przyznając miastom medal Krzyża Grunwaldu (ustanowionego przez Gwardię Ludową) – pierwszym tak wyróżnionym była Warszawa.
Był to świadomy zabieg propagandowy – każdy w takim mieście-bohaterze mógł się poczuć specjalnie; nie było wody w kranie, szyb w oknach, połowa mieszkańców została wymordowana lub wygnana, ale ci, którzy wrócili do gruzów, mieli się czuć wyjątkowo. Każdy mieszkaniec nagrodzonego Krzyżem Grunwaldu mógł poczuć się uczestnikiem heroicznych walk i postaw II wojny światowej. Pewnie dlatego rozliczanie się z sensowności powstania warszawskiego tak trudno szło – jak bohaterom powiedzieć, że ich poświęcenie nie miało sensu.
Zatem kiedy po dwudziestu latach od II wojny można było zacząć mówić o partyzantach innych niż ci z Gwardii Ludowej, kiedy pojawili się oni w popkulturze tamtych czasów, nie doszło do rzetelnego rozliczenia, ale do wcielenia ich do narodowo-komunistycznej propagandy. Pierwszoplanową rolę odegrał tu Mieczysław Moczar i jego „partyzanci” – swoją polityczną bitwę przegrali, ale rozniecone przez nich narodowe stereotypy ukąsiły boleśnie światopogląd całych pokoleń Polaków. Czy „Barwy walki” pamięta małopolska pani kurator? Czy może jako dziecko czytała „Uwaga, Piegowaty”? A tymczasem to nie była historia, ale jej zgrabna koloryzacja na potrzeby propagandy PRL. Jakże skuteczna. Być może nie przypadkiem dziś w swej polityce historycznej PiS widzi tych samych wrogów Polski: Niemcy i Ukraińców.
Moczarowi i kolegom udało się to wyjątkowo świetnie, ale nie byli jedynymi, którzy wzniecali etos partyzanta, wzmacniali legendę honorowych przegranych, niedocenianych geniuszy, cichych bohaterów i przekonywali, że historia bez Polaka nie ma sensu. Poczytajcie sobie „Dywizjon 303” – tam nawet rozdział o mechanikach to opowieść o heroicznej walce. Poczytajcie Waldemara Łysiaka, gdy pisze o szarży w wąwozie Somosierra. Działalność Piłsudskiego w podziemiu, zamachy, w których brał udział, to dziś nie dowód na złożoność jego postawy, ale pożywka popkulturowa – dla obecnych opozycjonistów, którzy lubią podkreślać, że nasz terrorysta był światowym pierwowzorem „bad boya”, dla obu stron polskiego sporu politycznego atrakcyjny jest cytat o prowadzaniu kur na siku. Mówiąc krótko, w powszechnym przekonaniu Polacy są specjalni, wyróżnieni, choćby nawet tym wyróżnikiem była krzywda doznana w czasie II wojny światowej – to nasza partyzantka była najliczniejsza, to myśmy najwięcej wycierpieli, to o tym cierpieniu nie pamięta świat, więc trzeba o tym przypomnieć wystrzałem za pomocą gigantycznego plakatu.
Wszystko wskazuje na to, że nurt wystrzałowości w myśleniu o Polsce będzie raczej wzmacniany. Po obu stronach będą się liczyć petardy i kapiszony, memy i plakaty, mity i stereotypy, a nie rzetelna praca historyków, nie fakty. Symbole są potrzebne, ale szkoda, że mało kto pamięta o rzeszy urzędników z Galicji, profesorach Uniwersytetów Jagiellońskiego i Franciszkańskiego z Lwowa, którzy od późnej jesieni 1918 r. budowali struktury administracyjne nowego państwa, zakładali nowe uczelnie, planowali szkolnictwo. Szkoda, że kurator Nowak nie przypomina o Juliuszu Makarewiczu i Komisji Kodyfikacyjnej składającej się z kilkudziesięciu prawników, którzy w czternaście lat scalili kodeksy prawne czterech państw. Szkoda, że nie pamięta, że austriacką broń do ręki Piłsudskiego i jego legionistów włożyli reprezentanci tej właśnie grupy, stawiający pracę nad wystrzały.
W tym, co napisała pani kurator Nowak, smutne są dwie rzeczy. Pierwsza to wola promocji niewyszukanego przekazu jako równoważnego rzetelnej naukowej wiedzy. Utrwalenie takiego podejścia w społeczeństwie i w kręgach rządzących oznacza, że w Polsce jeszcze długo nie doczekamy się konsekwentnie prowadzonej polityki gospodarczej, administracyjnej, obronnej itp. Wpis Barbary Nowak, traktowany jako symboliczny, raczej zapowiada politykę powstań i zrywów, a nie budowania dobrobytu dla wszystkich Polaków. Fatalnie.
* Tekst wyraża wyłącznie poglądy autora.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Rubber Dragon, Wikimedia Commons.