Augustyniak_Trans_okladka

Jedną z pierwszych życiowych lekcji, jakie na samym początku akademickiej drogi otrzymuje student kierunków humanistycznych, jest przykre doświadczenie nieprzystawalności dydaktycznej teorii i praktyki. Wygląda to zazwyczaj tak: młody adept humaniorów wyszukuje w programie studiów ćwiczenia, konwersatorium lub seminarium o wdzięcznie brzmiącej i wiele obiecującej nazwie oraz z ciekawym zestawem lektur. Następnie ochoczo udaje się na pierwsze zajęcia i… zderza się ze ścianą. Wykładowca albo zanudza studentów wyuczonymi formułkami, albo zarzuca anegdotami nie na temat po to, by przetrwać dłużące się półtorej godziny, albo zamienia ćwiczenia w wykład – monolog jest wszakże bezpieczniejszy od otwierającego nieoczywiste wątki dialogu.

Co robić, gdy już wiemy, że pięknie sformułowany temat skrywa często bezdenne otchłanie nudy? Odpowiedź jest prosta i niezmienna od dziesięcioleci: szukać indywidualności, patrzeć na osobę wykładowcy, a nie na tytuł wykładu. Nawet najbardziej banalne zagadnienie ożyje bowiem w ustach osoby, której naprawdę zależy na poszerzaniu intelektualnego doświadczenia.

Takich ludzi spotyka się zazwyczaj niewielu – dwie, góra trzy osobowości w ciągu całych studiów. Wystarczą jednak, by czas poświęcony nauce nie wydał się stracony. Obcowanie z nimi ma przy tym podwójną wartość. Nie tylko doświadczamy ich charyzmy, ale mamy okazję współtworzyć – w większości przypadków nieświadomie – intelektualne środowisko. Lgną bowiem do nich najbardziej dociekliwe i niespokojne umysły.

Filozoficzny Eros

Na początku lat dwutysięcznych do grona wykładowców, których sława wykraczała daleko poza mury jednego wydziału, należał bez wątpienia Cezary Wodziński. Dla studenta drugiego roku studiów, którym wówczas byłem, jego nazwisko kojarzyło się przede wszystkim z tekstami dwóch filozofów: Lwa Szestowa i Martina Heideggera. Obu Wodziński przekładał i wnikliwie analizował, obaj symbolizowali również dwie różne metody interpretowania tekstów, którymi autor „Św. Idioty” posługiwał się w swojej pracy niestrudzonego poszukiwacza sensów. Wodziński „od Szestowa” był przede wszystkim historykiem idei, autorem łatwiejszym w odbiorze, choć zawsze wymagającym od czytelnika wzmożonej uwagi. Wodziński „od Heideggera” – filozofem lub też filo-logiem – jak zwykł siebie nazywać – miłośnikiem słowa, logosu, wiecznie majstrującym w języku, pisarzem nie zawsze jasnym, wciąż podejmującym nowe tropy.

Wodzińskiego znałem wówczas w tej pierwszej odsłonie. Fascynowała mnie Szestowowskie aporie – przeciwstawienie sobie Aten i Jerozolimy, rozumu i objawienia. I Grecy, a przede wszystkim próby reinterpretacji ich filozofii politycznej przez XX-wiecznych myślicieli. W sam raz, by zainteresować się esejami Wodzińskiego, a potem możliwością uczestnictwa w jego seminarium.

Prowadził je wówczas w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, w Pałacu Staszica. Tematyka spotkań (seminarium poświęcone były sokratejskiej dialektyce) okazała się niezwykle pociągająca. Wstęp – łatwiejszy niż przypuszczałem. Wraz z kolegą z roku, Wojtkiem Przybylskim, który obecnie szefuje magazynowi „Visegrad Insight”, przycupnęliśmy więc cichutko w kąciku jednej z PAN-owskich sal, w której odbywało się filozoficzne misterium Wodzińskiego, i… w takiej pozie pozostaliśmy przez cały semestr, nie odezwawszy się ani razu.

Nie ma co kryć, próg okazał się za wysoki. Seminarium o sokratejskiej dialektyce szybko zamieniło się w dialektyczną, przyprawiającą nas o zawrót głowy, głębinową wyprawę przez teksty Nietzschego, Hegla, Heideggera i paru innych filozofów, których imion dziś już nie pamiętam. Wodziński chodził po sali, myślał na głos, analizował słowo po słowie omawianego tekstu, rzucał kolejne pytania, indagował co śmielszych uczestników, wśród których byli m.in. Piotr Nowak, Tadeusz Bartoś czy Mateusz Falkowski. Innymi słowy, filozoficznie uwodził. I choć z braku wystarczających intelektualnych kompetencji niewiele nauczyłem się wówczas o dialektyce Sokratesa, poprzez osobę Wodzińskiego poznałem inny element sokratejskiego nauczania. Uświadomiłem sobie, jak bardzo filozofowanie związane jest z Erosem i jak bardzo dzięki erotycznemu czarowi słowa Wodziński-Sokrates potrafi zaangażować rozmówców, ośmielić ich do stawiania nie zawsze oczywistych pytań.

Ścieżka wytrwałej negacji

Nigdy nie stałem się wiernym słuchaczem seminariów Wodzińskiego (sam nie wiem, czy bardziej przestraszył mnie Heidegger, czy zbyt brawurowe podejście polskiego filozofa do języka). Trudno by mi też było zaliczyć go do osób, których pisarstwo w dłuższej perspektywie głębiej na mnie wpłynęło. Rozumiem jednak fascynację, jaką potrafił wzbudzić w swoich uczniach.

Jednym z nich jest Piotr Augustyniak, który swoją przygodę z Cezarym Wodzińskim rozpoczął w 2002 r., biorąc udział w prowadzonym przez niego letnim seminarium dla studentów Kolegium Filozoficzno-Teologicznego oo. Dominikanów. Spotkanie okazało się brzemienne w skutkach. Augustyniak stał się jednym z członków filozoficznego środowiska, które skupiło się wokół Wodzińskiego. Kilka lat później współprowadził z nim wywiad rzekę „Między anegdotą a doświadczeniem”. Dziś otrzymujemy z jego rąk „Trans” – niewielki zbiór esejów, w których stara się przedstawić sylwetkę i filozofię Wodzińskiego.
Czym jest ta skromna objętościowo książeczka? W najbardziej bezpośredniej warstwie to próba podsumowania dokonań polskiego filozofa, podjętą w rok po jego śmierci. Z „Transu” dowiemy się o czterech najważniejszych obszarach, którymi interesował się Cezary Wodziński, a więc o rosyjskiej myśli filozoficzno-religijnej, filozofii niemieckiej – od dzieł mistrza Eckharta poczynając, a na pismach Heideggera kończąc, starożytnej Grecji i współczesnej filozofii kontynentalnej (Cioran, Lévinas, Bauman). Przeczytamy w nim też o intelektualnych mistrzach Wodzińskiego: ks. Józefie Tischnerze, Barbarze Skardze i Krzysztofie Michalskim, a także o projektach, których był inicjatorem (filozoficznych spotkaniach w chacie w mazurskim Ubliku, powołaniu Fundacji na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi, projektach translatorskich, w tym przekładzie „Braci Karamazow”), i kolejnych, niezrealizowanych już pomysłach.

Jednak najważniejszym celem „Transu” nie jest biograficzna relacja. Eseje Augustyniaka to przede wszystkim apologia Wodzińskiego, który nigdy nie pozostawiał nikogo obojętnym. Wodziński miał co najmniej tylu wrogów, ilu admiratorów. Wielu drażnił swoimi językowymi eksperymentami i krytyką nowoczesności, która podmiot stawia wyżej od bycia jako takiego. Jeszcze więcej osób uważało go za, owszem, zdolnego, ale jednak wtórnego interpretatora cudzych tekstów: Platona, Nietzschego, Dostojewskiego, Szestowa, Heideggera.

Augustyniak stara się udowodnić, że robienie z Wodzińskiego jedynie historyka filozofii to błąd. To prawda, że nie stworzył on żadnej filozoficznej teorii, ale też nie zrobił tego z rozmysłem. „Dlaczego?”, pyta autor „Transu”. I natychmiast odpowiada: „Przede wszystkim dlatego, że teoria zmierza do tego, żeby w sposób klarowny uchwycić jakiś istotny aspekt rzeczywistości. Natomiast wedle Wodzińskiego przedmiotem filozoficznego namysłu jest właśnie to, czego się klarownie uchwycić nie da. […] Myślenie Wodzińskiego to nie zabawa w «coś», ale gra w «jak». Nie zabawa tworzenia teorii, której się potem trzeba trzymać, ale gra ciągłego wymyślania (a raczej myślenia) sposobów pozwalających zbliżyć się do tego, co nieuchwytne w swojej nieuchwytności” (s. 23).

Bycie, Inne, Nic

Co zatem do filozoficznego dziedzictwa wnosi Wodziński? Według Augustyniaka ciągły nacisk na tytułowy TRANS, który autor zawsze zapisuje wersalikami. Trans jest wiecznym wykraczaniem poza, stale ponawianą próbą porzucenia tak głęboko ugruntowanego we współczesnej europejskiej kulturze języka podmiotu i przedmiotu, i dokopania się do tego, co stanowi podstawę wszelkiego istnienia.

Czym owa podstawa jest? W długiej filozoficznej tradycji nadawano jej różne miana. Heidegger pisał o BYCIU, współcześni filozofowie kontynentalni o INNYM. Augustyniak, krocząc śladami teologii negatywnej, dodaje do tej pary trzecie określenie – NIC. Bycie, Inne, Nic wciąż wymyka się wszelkim określeniom, ponieważ, pozwalając „bytom być czymś i reprezentować się jako «coś»” (s. 30), jest od nich radykalnie różne. Jak zatem mówić, pisać o byciu? Jak nadążać za tym, co wciąż staje się i przez to jest nieuchwytne? Jedynym językiem, który pozwala ująć doświadczenie transu i wejrzeć w istotę bycia, jest język apofatyczny – „ścieżka wytrwałej negacji” (s. 52). Taką też drogę obrał Wodziński. Stąd jego ciągłe grzebanie się w słowach, rozbijanie ich na części pierwsze i szukanie w nich nowych sensów, co w tekstach skutkowało obsesyjnym użyciem dywizów, rozdzielających poszczególne człony danego pojęcia i stawiających często jego słownikową definicję na głowie.

Dla wielu była to zwykła gra w kalambury. Jednak Augustyniak z mocą twierdzi, że tylko poprzez tego rodzaju dekonstrukcję jesteśmy w stanie otrzeć się o źródłowy fenomen, jakim jest bycie. Tylko dzięki śmiałym językowym eksperymentom jesteśmy też w stanie uprawiać to, co wynika ze znoszącej podział na przedmiot i podmiot filozofii – antropologię negatywną, a więc balansować na granicy zmiennego żywiołu życia, które zaciera wszelkie indywidualne rysy i wchłania w siebie wszystko dookoła, oraz ego, które wszystko urzeczowia i sprowadza do perspektywy podmiotu, ale pozawala nam za to zachować własną, odrębną od świata jaźń.

Dwa paradoksy

Wszystko to pięknie, może powiedzieć czytelnik, ale gdzie jest owa filozoficzna oryginalność Wodzińskiego? O byciu bycia przeczytamy u Heideggera. O antropologii negatywnej u mistrza Eckharta i mistyków. O wiecznym stawaniu się i czystym, niemającym formy i pozbawionym indywidualności, nieśmiertelnym życiu (zoe) u Nietzschego. O doświadczeniu transu u Dostojewskiego. Gdzie w tym wszystkim jest Wodziński? Augustyniak w swoich esejach podsuwa nam jedną wyraźną odpowiedź – oryginalności Wodzińskiego nie należy szukać w jego tekstach ani w pojęciach, nad którymi się pochyla, czy filozofach, których wybiera sobie na przewodników. Oryginalność Wodzińskiego widać w samym akcie jego myślenia, we wciąż ponawianych próbach zmuszenia języka, by wskazał nam prześwit, przez który przeziera bycie.

Dochodzimy tu jednak do dwóch paradoksów, które ukazują się nam z całą mocą po lekturze książki Augustyniaka. Pierwszy polega na tym, że język mający oddać doświadczenie transu – albo jeszcze precyzyjniej – język będącym doświadczeniem transu, zapisany, zamienia się w bełkot lub płaską grę słów. I na nic się tu zdadzą zapewnienia Augustyniaka, że w bełkocie również można odnaleźć wiedzę o byciu. W formie pisanej pozostaje on zawsze niepojętym, a więc niepodatnym na wspólny namysł hieroglifem. Nie bez przyczyny Sokrates nie zdecydował się pozostawić po sobie żadnych pism, a za doświadczenie najgłębszych nurtów dionizyjskiego żywiołu Nietzsche zapłacił pomieszaniem zmysłów. To, co nieuchwytne, pozostaje nieuchwytne i widać to doskonale w ostatnich tekstach Wodzińskiego. Drugi paradoks wynika bezpośrednio z pierwszego – jeśli prawdziwy język transu jest rzeczywiście mową w działaniu, to czy da się dotrzeć do fenomenu Wodzińskiego bez samego Wodzińskiego, jedynie poprzez jego pisma?

Oba paradoksy to olbrzymie wyzwanie rzucone tym, którzy uważają się za jego uczniów i kontynuatorów filozoficznej metody (o ile w przypadku antyteoretycznej filozofii wypada mówić o metodzie). Sens tego wyzwania można zamknąć w pytaniu: jak dziś filozofować z Wodzińskim? Jeśli zdecydujemy się powtórzyć jego idiom, co w pewnym stopniu robi Piotr Augustyniak w „Transie”, skazujemy się na fałszywe tony. Zgodnie z założeniami filozofii autora „Św. Idioty”, próba ujęcia bycia musi się bowiem opierać na własnym sposobie prowokowania logosu, własnej mozolnej pracy polegającej na rozbijaniu zastanego i tworzeniu nowego języka. Jeśli z kolei postanowimy jeszcze bardziej, niż to zrobił Wodziński, poszerzyć obszar transowego myślenia, będziemy musieli w końcu zamilknąć (przynajmniej na papierze, który więcej językowych eksperymentów, bez szkody dla samego tekstu, nie zniesie).

Najbardziej sensownym wyjściem pozostaje oczywiście strategia stara jak świat – intelektualne ojcobójstwo, które zawsze jest rodzajem heglowskiego Aufhebung, a więc przekroczeniem, zniesieniem jakiegoś stanu rzeczy przy zachowaniu tego, co w owym stanie jest najcenniejsze. To, jak będą wyglądać owe intelektualne ojcobójstwa na Cezarym Wodzińskim, wydaje się obecnie dla jego filozoficznej spuścizny najistotniejsze. W pewnym sensie to one będą świadczyć o żywotności jego prowokacyjnego myślenia. Innych hołdów Wodziński nie potrzebuje.

 

Książka:

Piotr Augustyniak, „trans. Filozofia Cezarego Wodzińskiego”, Łazienki Królewskie w Warszawie, Fundacja Terytoria Książki, Warszawa–Gdańsk 2017.