Kiedy kilka dni temu w powiecie Jiuzhaigou w prowincji Syczuan zatrzęsła się ziemia, na pomoc natychmiast ruszyły oddziały ratowników i żołnierzy. W odróżnieniu od potwornego trzęsienia ziemi w Syczuanie z 2008 r., w którym zginęło ok. 400 tys. ludzi, tym razem ofiar jest zaledwie kilkadziesiąt, a stan infrastruktury pozwala mieć nadzieję na szybki powrót do normalności. Tym, co łączy te trzęsienia ziemi, podobnie zresztą jak wszelkie katastrofy w Chinach, czy to naturalne, czy spowodowane przez człowieka, jest błyskawiczna i standardowa reakcja władz.

Spokój społeczny ponad wszystko

Oczywiście najpierw uruchamiana jest pomoc poszkodowanym, lecz zaraz potem, jeśli nie równocześnie, wprawia się w ruch machinę kontroli i cenzury, której celem jest zapanowanie nad przepływem informacji z miejsca wydarzeń oraz ich rozpowszechnianiem w mediach tradycyjnych i elektronicznych. Już w dniu trzęsienia ziemi organy rządowe rozesłały dziennikarzom komunikat, w którym nakazano cytowanie wyłącznie informacji podanych przez rządową agencję prasową Xinhua, zakazano publikacji zdjęć i nagrań mogących wywoływać panikę i zalecono szybkie kasowanie szkodliwych informacji. W komunikacie Xinhua znajduje się jedynie garść suchych faktów zamkniętych okrągłym zdaniem o prezydencie Xi Jinpingu wzywającym do jak najszybszej pomocy i ratowania rannych. Bardzo podobny komunikat pojawił się po trzęsieniu ziemi w 2013 r. w powiecie Lushan, kiedy po prostu podano frazy obowiązkowe w relacjach z miejsca wydarzeń i rozkazano skupić się na opisywaniu bohaterstwa ratowników, zaangażowaniu wojsk i pomocy udzielanej poszkodowanym przez władze, a darować sobie opisy zniszczeń czy tragedii jednostek.

„Spokój społeczny jest ponad wszystkim” (wending yadao yiqie) – słowa Deng Xiaopinga z lutego 1989 r. brzmią złowrogo po uświadomieniu sobie, iż rzeczywiście wcielono je w życie już kilka miesięcy później w samym centrum Pekinu. Ta maksyma, zresztą w początkowej formie ukuta już w latach 50. XX w. przez Mao Zedonga jako uznanie „stabilizacji i jedności” za najważniejsze w polityce krajowej, wciąż obowiązuje w umysłach chińskich urzędników. Wydarzyło się, trudno, wypadki czy katastrofy zawsze się zdarzają, najlepiej zapomnijmy o tym jak najszybciej, bo to budzi złe emocje, ludzie się denerwują, no i ktoś z naszych może dostać po głowie – tak w wielkim skrócie wygląda mantra lokalnego oficjela w reakcji na brutalne zakłócenie codziennego spokojnego życia. Gdy w danym wydarzeniu ginie niewiele osób, niekiedy udaje się nawet całkowicie zablokować informacje w prasie. Gdy ofiar jest więcej i całkowite przemilczenie tego, co się stało, nie jest już możliwe, wysiłki władz koncentrują się na maksymalnym wyciszeniu mediów i rodzin ofiar, licząc, całkowicie słusznie, że za chwilę kolejna katastrofa przyćmi aferę. Obecnie, w dobie komórek z kamerami i dostępem do internetu, staje się to coraz trudniejsze, bo uczestnicy i gapie momentalnie rejestrują i rozpowszechniają wszystko, co mają przed oczami.

Byle nikt się nie dowiedział

W Chinach jeszcze nie tak dawno temu wydarzały się potworne katastrofy, w których ginęły nawet setki tysięcy ludzi, ale o których większość Chińczyków nie miała i niestety wciąż nie ma zielonego pojęcia. Np. w sierpniu 1975 r. na skutek przerwania tamy w Banqiao zginęło ok. 200 tys. ludzi w prowincji Henan i Anhui. Bezpośrednio zawinił tajfun i ulewy, ale praźródłem katastrofy było wybudowanie tamy, która nie była w stanie utrzymać błyskawicznie przybierających mas wody. Projektanci budowli założyli zbyt mały margines bezpieczeństwa, licząc, że jakoś to będzie, i machając ręką na źródła historyczne opisujące potworne powodzie zdarzające się w tym rejonie. Sam Pekin zakazał publikacji jakichkolwiek informacji w ogólnokrajowych mediach, jedynie w kilku lokalnych dziennikach ukazały się krótkie notki o powodzi i śpieszących na pomoc ratownikach. Nie można nie nazwać tego czystą podłością, ponieważ większość ofiar tej katastrofy nie utonęła, ale pozostawiona sama sobie zmarła w wyniku epidemii, a później głodu.

Podobnie traktowane są wypadki spowodowane przez ludzi, przez ich bezmyślność czy niedbalstwo, przez brak planów ewakuacji czy sprawnych służb ratunkowych. O niektórych staje się głośno dopiero po wielu, wielu latach, jak np. o pożarze podczas gali noworocznej w 1977 r., kiedy w wyniku zaprószenia ognia na widowni zginęło 694 widzów, o którym dowiedzieliśmy się dopiero w 2010 r.! Z rzadka udaje się też poznać prawdę o wydarzeniach współczesnych, choć są wyjątki, jak np. pożar w szkole w Karamay w Xinjiangu, w którym zginęło 325 osób, w tym 288 dzieci. Dlaczego było tyle ofiar? Wyjścia ewakuacyjne były pozamykane, osoba z kluczami zniknęła, a strażacy przyjechali z pustymi zbiornikami. Ale tragedia w Karamay stała się głośna nie z tylko z powodu liczby ofiar. Świadkowie opowiedzieli bowiem, że gdy wybuchł pożar, lokalna urzędniczka oświatowa wykrzyczała: „Dzieci, siadać! Nie ruszać się! Najpierw wychodzą liderzy!”. Rzeczywiście, oni zdążyli wyjść. Dzieci zostały wewnątrz. Jest więcej niż pewne, że wydarzeń tego typu było o wiele więcej, ponieważ dawniej kontrola mediów była absolutna, a dostęp do chińskich archiwów, po krótkim okresie odwilży na początku XXI w., od mniej więcej trzech, czterech lat znów stał się niezwykle trudny.

Nie zadawać pytań

Oczywiście, takie tragedie spowodowane ludzką głupotą, bezmyślnością czy wyrachowaniem zdarzają się wszędzie (choć mam nieodparte wrażenie, że wyprowadzanie najpierw dorosłych zamiast dzieci nie mieści się w zakresie wartości naszego kręgu kulturowego), ale to, co dzieje się po nich, już chyba ma miejsce nie wszędzie. Otóż, w Chinach do ocalałych ofiar czy do pogrążonych w szoku i żałobie rodzin przyjeżdżają urzędnicy, oferując mniejsze lub większe rekompensaty i zalecając wyciszenie, unikanie rozmów o tragedii, a najlepiej totalne wymazanie z głowy jakiejkolwiek wiedzy czy wspomnień na temat tego, co się wydarzyło. Ci, którzy posłuchają, są pozostawieni w spokoju, ci, którzy drążą temat i np. publicznie pytają, jak to właściwie się stało, że dzieci zgromadzono w miejscu bez możliwości ewakuacji, mogą liczyć się z problemami. Po trzęsieniu ziemi w 2008 r., kiedy okazało się, że duża część ofiar to dzieci przebywające na terenie szkół, zrozpaczeni rodzice zaczęli na głos zadawać trudne pytania. Dlaczego budynki szkolne rozpadły się jak domki z kart, a stojące obok budynki rządowe straciły co najwyżej kilka dachówek? Cóż, takich pytań nie wypada zadawać, bo co można odpowiedzieć? Że budynki dla urzędników buduje się solidnie, a szkoły na odwal się, kradnąc materiały i wykonując fuszerkę? Że życie dziecka jest mniej ważne niż życie członka partii czy starszego specjalisty w wydziale oświaty? Że lokalne władze dbają przede wszystkim o własne stołki i ładnie brzmiące raporty słane do centrali, a bezpieczeństwo obywateli to sprawa drugorzędna? Jeszcze większym tabu jest zastanawianie się, czy przyczyną trzęsień ziemi w Syczuanie nie jest czasem wybudowana w tym okresie Tama Trzech Przełomów, największa hydroelektrownia na świecie. Nacisk ponad 40 mld ton wody zdaniem geologów mógł wpłynąć na zmiany w tektonice.

W lipcu 2011 r. pod Wenzhou na skutek awarii i błędu ludzkiego zderzyły się dwa szybkie pociągi, zginęło wtedy 40 osób, a prawie 200 odniosło poważne rany. Ponieważ uczestnicy wypadku błyskawicznie rozpowszechnili zdjęcia i informacje, władze nie były w stanie zareagować. Jednak chęć jak najszybszego pozbycia się problemu i zapewne uniemożliwienie śledztwa, które mogłoby ujawnić jakieś brudne sekrety, była tak przemożna, że dosłownie w dwa dni po wypadku wykolejone wagony zostały na miejscu zmiażdżone i zakopane. Gdy na konferencji prasowej pewien dziennikarz zapytał, jak można uwierzyć w oficjalne wyjaśnienie, że zniszczenie i pogrzebanie wagonów w niczym nie przeszkodzi śledztwu, rzecznik ministerstwa kolei stwierdził: „Wy wierzycie czy nie, ja tam wierzę!”. To zdanie natychmiast stało się memem, ilustrującym arogancję władzy kłamiącej w żywe oczy bez mrugnięcia powieką. Jak twierdzi historyk John Brown specjalizujący się w historii wypadków i strategii reagowania na nie w Chinach po 1949 r., władze w Chinach zawsze wybierały strategię wyciszania i zakopywania wypadków i katastrof ponad rzetelne dochodzenia i ustalenie winnych. Zastraszanie ofiar i ich rodzin było i jest na porządku dziennym, a próby organizowania się i samodzielnego docierania do prawdy kończą się w więzieniu z wyrokiem za zakłócanie porządku społecznego i dywersję wobec organów państwowych. Naukowiec uważa, że podstawową przyczyną takiego stanu rzeczy jest wszechobecna korupcja oraz brak niezależnych i transparentnie działających instytucji kontrolnych w Chinach.

Ponieważ żadne znaki na niebie i wodzie nie zapowiadają zmian w tym zakresie w Państwie Środka, to każde kolejne „nagłe wydarzenie” spotka się z tą samą strategią ukrywania, wyciszania i zastraszania.

 

 

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Harvey Barrison, Flickr.com