Henryk Bardijewski i Bohdan Butenko zdążyli zasłużyć na miano klasyków. Z prawdziwą pasją i godnym podziwu uporem tworzą obaj od lat 50., jeden pisząc, drugi rysując. Wychowują już trzecie albo i czwarte pokolenie odbiorców, których grono od lat pozostaje spore. Nic dziwnego – stare utwory Bardijewskiego i Butenki nadają się wciąż do czytania i oglądania, bo się nie starzeją, a nowe dalej przystają do gustów młodszych (głównie z myślą o nich od zawsze tworzy Butenko) i starszych odbiorców (to zwykle czytelnicy prozy Bardijewskiego, dopiero od lat 80. piszącego dla dzieci).
Czy rzeczywiście tak jest, można sprawdzić, biorąc do ręki najnowszą książkę napisaną przez Bardijewskiego i zilustrowaną przez Butenkę – „Baśń o Latającym Rumaku”, przeznaczoną, jak głosi napis na tylnej okładce, dla czytelników od sześciu lat wzwyż. Nie trzeba jednak tym napisem za bardzo się sugerować. Książka nie należy do łatwych, głównie ze względu na nagromadzenie elementów groteskowych i absurdalnych, i z pewnością nie jest tylko dla dzieci. Warto po tę pozycję sięgnąć i samemu się o tym przekonać.
W pierwszej kolejności ze względu na jej formę – żeby przypomnieć sobie, co oznacza stara szkoła polskiej ilustracji i stara szkoła pisania literacką polszczyzną. Sami autorzy „Baśni…” wiedzę o tajnikach tych szkół czerpali od nie byle kogo: Butenko był uczniem Jana Szancera na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, a Bardijewski wychowankiem m.in. Juliana Krzyżanowskiego i Janiny Kulczyckiej-Saloni na warszawskiej Polonistyce. Do tego prozaik od wczesnych lat swojej młodości jest zafascynowany autorami czasów oświecenia, kiedy „powstawała nowoczesna polszczyzna” [1], a więc Ignacym Krasickim, Stanisławem Trembeckim, Franciszkiem Zabłockim, a z obcych – Voltaire’em, Diderotem, Sternem.
Zdobyta przez dwóch autorów książki wiedza nie poszła w las, o czym najlepiej zaświadczą zamieszczone dalej ilustracje i cytaty. Te zaś są nierozłącznie związane z treścią, sprowadzającą się do błyskotliwego opisu aktualnych bolączek współczesnego świata, takich jak nadmierny dobrobyt, migracje, problem stawiania granic międzypaństwowych i wartość dzisiejszej oświaty.
W „Baśni…” metaforą otaczającego nas świata jest księstwo księcia Miraża. Na początku książki nie dzieje się w nim za dobrze. Poddani gromadnie wyjeżdżają więc za granicę, by znaleźć się „tam, gdzie jest lepiej”. W pewnym momencie zaczyna brakować wszystkich: ludności, rycerzy, służby. Niezbyt łebski książę Miraż zastanawia się, jak rozwiązać ten problem, a jego rozważania z pewnością przypomną dorosłemu o rozwiązaniach stosowanych w historii najnowszej:
„A gdyby tak wzdłuż granicy wybudować mur? Wysoki mur dookoła księstwa i gdzieniegdzie brama. I żadnych wyjazdowych paszportów. Nikt by nie wyjeżdżał i wszystkim musiałoby się podobać to, co jest. Nikt by nie wiedział, że jest coś innego. Bo po co ma wiedzieć?”.
Książę nie zdąża jednak podjąć męskiej decyzji, ponieważ na niebie nad miastem pojawia się Latający Rumak – dość zabobonny zwiastun lepszych czasów. Na widok tego Rumaka pewien gość, przybywający z sąsiedniego księstwa pułkownik Buława, ostrzega księcia Miraża:
„Nadchodzą, proszę państwa, trudne czasy. Dla wszystkich trudne, a dla panujących szczególnie. Nadciąga mianowicie dobrobyt. Już wkrótce tu będzie. Do-bro-byt!”.
Nie zważając jednak na ostrzeżenia posłańca, czyli „nietutejszego”, całe księstwo zaczyna się radować („Biedzie daliśmy radę, to i dobrobyt nas nie zmoże”). Nie bez powodu: rzeczywiście wszystko zaczyna zmieniać się na lepsze. Ludzi trzeba do tego przygotować, radzi księciu Mirażowi pułkownik Buława, i zainwestować w oświatę. Tak też książę robi. Pojawiają się więc nauczyciele, bibliotekarze, profesorowie… Na rozsławione w okolicy uniwersytety przybywają nawet z zagranicy „nietutejsi”. Mimo rozwoju oświaty ludzie wcale nie stają się znacznie mądrzejsi.
W pewnym momencie okazuje się, że „linie graniczne, dotąd dosyć wyraźne, jakby wsiąkły w ziemię. Wszyscy, i ludzie, i zwierzęta, przechodzili sobie swobodnie z księstwa do księstwa, nawet nie wiedzieli kiedy. A pierwszy zaczął te wędrówki Latający Rumak”. Zaniepokojony książę Miraż wzywa do siebie ludzi uczonych. Dowiaduje się od nich, że „dla oświaty nie ma granic” (historyk), że te po prostu „zamiast dzielić, zaczęły łączyć”, czyli zwyczajnie zmieniły swój charakter (geograf). Jak podsumowuje księżna-małżonka, to, że granice są otwarte, „nie oznacza, że w ogóle ich nie ma” (aluzje do granic między państwami członkowskimi Unii są oczywiste). Książę jakoś przechodzi nad tym faktem do porządku dziennego, bo jego uwagę przykuwa niecodzienna grupa turystów. Cóż, książę Miraż zdecydowanie nie należy do urodzonych władców.
Pomimo to nastaje dobrobyt. Na potwierdzenie tego nawet miejscowym koniom i kotu wyrastają skrzydła. Niezadowolonych jest coraz mniej, co nie znaczy oczywiście, że wszyscy są ukontentowani, „bo takiego księstwa na świecie nie ma”. A jednak coś jest dalej nie w porządku. Co takiego? Celną diagnozę stawia – raz przypominający błazna, a raz mędrca – książęcy radca Totum: „Niestety, ludzie są nienasyceni. Wciąż chcą, żeby było lepiej i lepiej, pragną więcej i więcej. A taki przekarmiony dobrobyt do niczego dobrego nie prowadzi”.
Dlatego też w sumie humorystyczne zakończenie książki, którego nie będę zdradzać, nie należy do najweselszych – przynajmniej z punktu widzenia osoby dorosłej. Na szczęście pozostaje jednak otwarte. Ostatnie słowa „Baśni o Latającym Rumaku” brzmią: „Na razie…”. Dziecko może odczytać je jako zachętę do wyobrażenia sobie dalszego ciągu historii, do rozwinięcia skrzydeł wyobraźni. Dorosły z kolei, jako bardziej doświadczony obserwator świata, pewnie przypomni sobie, co dzieje się dzisiaj w krajach wysoko rozwiniętych, gdzie ludzie żyją dostatnio.
Słowem, każdy znajdzie coś dla siebie. Bardijewski jako autor książek dla dzieci znany jest właśnie z tego, że dba również o rodzica. W jednym z wywiadów wyznał:
„Ilekroć zbliżam się do młodego czytelnika bądź widza, czynię to […] w przekonaniu, że kontynent literatury jest jeden, jakkolwiek mocno zróżnicowany […]. Myślę […], że dobry utwór dla dzieci powstaje wtedy, kiedy autor pisze go po części dla siebie” [2].
Można mieć tylko jedną wątpliwość: czy w przypadku „Baśni o Latającym Rumaku” Bardijewski nie poszedł o jeden krok za daleko? Czy nie stworzył książki dla dzieci przeznaczonej bardziej dla ich rodziców czy starszego rodzeństwa, będącej nowoczesną wersją osiemnastowiecznej powiastki filozoficznej? Być może, choć na pewno wiele zależy od indywidualnego odbiorcy. W internecie pojawiły się już pierwsze głosy zachwyconych „Baśnią…” ojców i matek, wyznających z pewną dozą rozczarowania, że ich pociechy niestety niewiele wyniosły z lektury. Sama z przyjemnością czytałam tę satyrę na władzę i społeczeństwo, rozszyfrowywałam aluzje i interpretowałam zmyślne absurdy. Na pewno jednak „Baśń…” jest zdecydowanie prostsza w odbiorze niż chociażby „Podróże Guliwera” Jonathana Swifta, stworzone kiedyś z myślą o dorosłych czytelnikach, a uznawane przecież dzisiaj za klasykę literatury dziecięcej.
Dlatego też dobrym pomysłem twórców było, by treść, którą w pełni docenić mogą tylko starsi odbiorcy, zilustrować w sposób trafiający raczej w gusta młodszych. Zaprasza to do wspólnej międzypokoleniowej lektury. I do wspólnego śmiania się z przedstawionych w „Baśni…” absurdów: ze skrzydlatych koni, nie wiadomo dlaczego zwiastujących szczęście, z samotnego następcy tronu, Teodora, posiadającego wykształcenie wyższe książęce, z wiwatującego bez żadnego powodu tłumu… Śmiać się z nich będą osoby w każdym wieku – warsztat Bardijewskiego-humorysty jest nie do przecenienia. Co prawda z jednej strony rozlegnie się pewnie beztroski śmiech dziecka, a z drugiej fredrowski śmiech rodzica, ale gdzie indziej mogą się one spotkać, jeśli nie na kontynencie literatury?
Przypisy:
[1] Henryk Bardijewski w rozmowie z Dorotą Koman, „Martwi mnie to co jednocześnie śmieszy”, „Nowe Książki” 2017, nr 4.
[2] Tamże.
Książka:
Henryk Bardijewski, „Baśń o Latającym Rumaku”, il. Bohdan Butenko, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.