Wtorkowym przemówieniem w Phoenix Donald Trump po raz kolejny pokazał, na czym polega jego niepowtarzalny styl uprawiania polityki. Bezpośrednim powodem wystąpienia były z pewnością tragiczne wydarzenia w Charlottesville. Nie należy jednak zapominać, że Trump wiecowaniem próbuje przesłonić również inne ciągnące się za nim sprawy, takie jak nieustające zamieszanie wokół Białego Domu, zwalnianie kolejnych doradców, zataczające coraz szersze kręgi śledztwo w sprawie RussiaGate, opór, jaki stawiają jego pomysłom sami Republikanie w Senacie, i spadające w związku z tym poparcie w sondażach. Wystąpienie kampanijne w Arizonie jest więc próbą kontrataku.
Trump pokazał swojemu elektoratowi i opozycji, że nie składa broni. W swojej mowie mobilizował wyborców i samą partię do jedności – wykorzystując mainstreamowe i liberalne media jako wrogów i „chłopców do bicia”, poprzez wskazywanie, że przekręcały i wypaczały sens jego wypowiedzi po wydarzeniach w Charlottesville. To sprytne zagranie pozwoliło mu wysłać dość czytelny sygnał, by republikańscy senatorzy zrozumieli, co to znaczy jedność i przestali go krytykować. Wystąpienie miało im przypomnieć, że Trump ma swoją stałą bazę wyborczą, która wynosi ok. 24 proc. republikańskiego zaplecza. Na bazę tę w dużej części składa się twardy elektorat skrajnej prawicy (alt-right), dzięki któremu Partia Republikańska zapewniła sobie zwycięstwo w wyborach. De facto więc Trump przypomniał Republikanom, że są jego dłużnikami.
Wystąpienie w Phoenix jest istotne również dlatego, że odsłania wyraźnie modus operandi gospodarza Białego Domu. Niezależnie od jego faktycznych planów, a może nawet zmęczenia i znużenia ciągłymi średnio udanymi bitwami o wprowadzanie rozwiązań obiecanych wyborcom w kampanii, Trump pokazał, zgodnie ze swoją dewizą życiowo-biznesową: jeśli ktoś cię atakuje, oddaj mu dwa razy mocniej. A jeśli przegrywasz lub idziesz na ugody, nie pokazuj tego publicznie. Tylko tymi prostymi zasadami można, nie szukając głębiej, wytłumaczyć wiele z gestów, słów i czynów Trumpa. Ot, choćby jego słynne, wzbudzające konsternację i przerażenie słowa o „ogniu i wściekłości”, jakie spotkają Koreę, jeśli Kim Dzong Un ośmieli się zrealizować swoją groźbę ostrzelania wyspy Guam. Spontaniczność prezydenta była potem oczywiście tonowana przez jego doradców, którzy uspokajali opinię publiczną, wynajdując w tej wypowiedzi drugie dno racjonalnej strategii. Nie była to jednak żadna strategia, w sensie wypracowanego politycznego stanowiska w stosunkach międzynarodowych, a co najwyżej zagranie pod amerykańską publiczkę w stylu Busha wypowiadającego drugą wojnę Irakowi. Tego rodzaju słowa dobrze wpisują się w taktykę Trumpa.
Na fali walki o przyciągnięcie wyborców w Arizonie doszło jednak do zmiany strategii wobec Korei i Trump łagodził tam swoje zapędy wojenne, mówiąc, że szanuje Kima za to, że ten zaczął szanować Amerykanów. Widocznie kilkutygodniowe rozmowy z generałami odniosły wreszcie pożądany skutek i prezydent zrozumiał, że podkładanie iskry pod koreańską beczkę prochu jest zbyt niebezpieczne. Trump zmienił więc cel swojej polityki zagranicznej i uderzył równocześnie w Chiny i Rosję, nakładając na nie sankcje za pomoc w finansowaniu nuklearnego programu Korei Północnej. Przerzucił się także z Korei na Afganistan i walkę z tamtejszym terroryzmem.
Te nowe akcenty w agendzie Białego Domu są stawiane, jak się wydaje, głównie po to, by pomóc w wewnętrznej grze Trumpa o odzyskanie poparcia. Widać, że prezydent szuka w miarę szybkiego i łatwego zwycięstwa w polityce zagranicznej. A zwiększenie zaangażowania w Afganistanie idealnie się do tego celu nadaje. Miarą zadeklarowanego sukcesu będzie tam, jak ujął to sam Trump, „zabijanie terrorystów”. Cel ten jest łatwiejszy do osiągnięcia niż wstrzymanie programu atomowego Korei, dzięki czemu Trump będzie mógł wkrótce triumfalnie zaprezentować się amerykańskiemu społeczeństwu jako nieugięty przywódca i obrońca światowego ładu. Z doświadczeń poprzednich tego typu strategii Stanów Zjednoczonych wiemy raczej, że przynoszą one długofalowo efekt odwrotny do zamierzonego, czyli eskalację terroryzmu. Trumpowi jednak może to być na rękę, ponieważ zarządzanie strachem będzie działać politycznie na jego korzyść. Gorzej, że takie strategie proponuje on również swoim własnym obywatelom, przymilając się do ultranacjonalistycznego elektoratu, co może prowadzić do eskalacji przemocy i coraz większych podziałów w kraju.
Z przemowy w Arizonie wyłoniła się jeszcze jedna istotna technika mająca zapewnić Trumpowi wzrost poparcia – powrót do starych wyborczych tematów. Trump posłużył się rzecz jasna metodą wskazania wrogów, a więc tych, którzy uniemożliwiają jedność. Poza mediami – wrogiem numer jeden, wrócił do pomysłu wyjścia z porozumienia NAFTA, zbierania funduszy na budowę muru z Meksykiem, nawet za cenę zawieszenia prac rządu oraz likwidacji Obamacare. Są to obietnice wyborcze, których Trumpowi do tej pory nie udało się zrealizować. Ich ponowne wymienienie jako zasadniczych problemów, które Trump zamierza rozwiązać, może świadczyć o chęci podtrzymania swojego wizerunku jako niezłomnego rycerza, broniącego za wszelką cenę swojej politycznej agendy. Jest to też z pewnością sposób na zaprzeczenie słowom zwolnionego ostatnio ze stanowiska Steve’a Bannona, głównego stratega Białego Domu, ale też głównego dotychczasowego ideologia Trumpa, który w wywiadzie powiedział, że prezydentura Trumpa dobiegła końca i że nie uda się już spełnić jego wyborczych obietnic. Słowa Bannona mogły zniwelować poparcie dla Trumpa wśród najbardziej wiernych mu wyborców. W tej sytuacji Trump musiał zareagować, pokazując, że choćby miało go to kosztować prezydenturę, nie ustąpi w realizacji danego wyborcom słowa.
Niemniej, wypowiedź Bannona może zawierać w sobie ziarno prawdy. Trump faktycznie nie radzi sobie dobrze z realizacją własnych postulatów: obiecał mur, ale wciąż go nie ma – Kongres odrzucił prośbę Trumpa o środki na jego sfinansowanie; jego własna partia utrąciła likwidację Obamacare; po początkowych groźbach zerwania układu NAFTA, jest on teraz w procesie renegocjacji. I choć Trump mówi, że jeśli negocjacje te nie będą szły po jego myśli, to nie podpisze nowej wersji porozumienia, to jego kolejne zapewnienia, że coś zrobi lub czegoś nie zrobi, brzmią coraz mniej wiarygodnie i sprawczo. Z tygodnia na tydzień poparcie dla Trumpa drastycznie spada i jeśli chce on poważnie myśleć o reelekcji, musi wymyślić coś, by je odbudować. Zabrał się więc do tego po swojemu, a wystąpienie w Arizonie było pod tym względem dość symboliczną zapowiedzią tego, co w najbliższych tygodniach i miesiącach będzie czekało Amerykanów.
Charakterystyczne, że Trump nie odniósł się w swoim przemówieniu do spraw dla niego niekorzystnych i mogących go faktycznie pozbawić prezydentury, takich jak RussiaGate. Choć media przyjazne Trumpowi promują wersję, że dochodzenie w sprawie rosyjskich wpływów jest tylko zwykłą polityczną nagonką na prezydenta, jego sytuacja nie przestaje być poważna, ponieważ dotyczy ustalenia, czy w wysokich kręgach Białego Domu doszło do celowej współpracy ze służbami obcego kraju. Nawet jeśli Republikanie mieliby rację, uważając, że kontakty z Rosjanami mogły być spowodowane niefrasobliwością, to cała afera i związane z nią śledztwo oraz nieudolne próby kontrolowania sytuacji przez Biały Dom, ocierające się o naciski i mataczenie, powodują nieodwracalne szkody – włącznie z możliwym impeachmentem. Śledztwo w tej sprawie będzie trwało jednak długo, a w Republikanie nie mają innego wyjścia jak głosować za Trumpem, o czym on zresztą doskonale wie – bez jego poparcia większość z postulowanych przez nich reform jest niemożliwa do zrealizowania. Wielu z nich niechętnie więc, ale będzie popierać jego politykę, co najwyżej starając się ukrócić jego najbardziej ekstremalne pomysły. Tak stało się na przykład ze zgodnym podtrzymaniem sankcji przez Republikanów i Demokratów wobec Rosji.
Problem polega na tym, że jeśli Trump chce faktycznie przywrócić utracone poparcie większości umiarkowanych zwolenników, to poza powtarzaniem wciąż tych samych obietnic, powinien zmienić sposób działania i zacząć bardziej współpracować z własną partią. W końcu tylko dzięki republikańskiemu poparciu w Senacie jakiekolwiek ważne zmiany, nawet częściowe, mogą zostać liczyć na powodzenie. Pytanie o dalsze losy prezydentury zależą więc od tego, czy z Trumpem można w ogóle współpracować. To oznaczałoby jednak porzucenie reguły „wszystko albo nic” i postawienie na politykę małych kroków. Wydaje się jednak, że połowiczne sukcesy i kompromisy nie leżą w jego naturze. Trump musiałby po prostu przestać być sobą, a mowa w Phoenix pokazała, że nie ma na to najmniejszej ochoty. Republikanie będą więc musieli nadal zmagać się ze szczególnym sposobem uprawiania polityki przez Trumpa, robiąc dobrą minę do złej gry.
Fot. wykorzystana jako ikona wpis: Gage Skidmore, Flickr.com