Generał John F. Kelly robi, co może, by zaprowadzić jako taki porządek w ogarniętym chaosem Białym Domu. Działając bardziej jak szef sztabu niż szef personelu (choć po angielsku oba stanowiska określane są tym samym terminem „chief of staff”), próbuje wziąć w quasi-wojskowe karby nie tylko prezydencką ekipę.
Bałagan w Zachodnim Skrzydle był do tej pory wręcz legendarny. Przecieki – problem każdej administracji – stały się normą i zaczęły dotyczyć nawet prezydenckich rozmów z zagranicznymi przywódcami. Atmosfera przypominała mniej Biały Dom, a Czerwoną Twierdzę, królewską siedzibę w świecie „Gry o Tron” – dworzanie nie mieli najmniejszego poszanowania dla hierarchii i poświęcali czas na knucie spisków przeciwko sobie oraz próby zbliżenia się do ucha rozkapryszonego monarchy. A jako że „w grze o tron albo wygrywasz, albo giniesz”, trup ścielił się gęsto.
Po siedmiu miesiącach w Białym Domu Trumpa przepadli już prawie wszyscy: generał Mike Flynn, Sean Spicer, Reince Priebus, a nawet Steve Bannon, o którym jeszcze niedawno pisano jako o „nadprezydencie”, który de facto rządzi Ameryką. Paradoksalnie, zwolnienie Anthony’ego Scaramucciego po zaledwie 11 dniach (zanim formalnie rozpoczął pracę) było dowodem pewnej normalności, bo ten zdążył skompromitować się już na starcie i nigdy nie powinien był zostać zatrudniony.
Frakcje w Biały Domu
Dzięki przeciekom (kontrolowanym i nie) wiemy zaskakująco dużo o frakcjach w Białym Domu – alt-rightowy Bannon i jego ludzie ciągnęli Trumpa w prawo, na kurs konfrontacyjny niemal ze wszystkimi, „globaliści” pod wodzą Ivanki i jej męża, Jareda Kushnera, próbują sterować prezydenta na bardziej tradycyjne wody. Choć Kelly miał ponoć wsparcie „książęcej pary” rzekomo zakazał im swobodnego wchodzenia do Gabinetu Owalnego – coś, o co Bannon miał zabiegać od dawna. Tak czy inaczej, mogłoby się wydawać, że „internacjonaliści” zwyciężyli – z Białego Domu Kelly’ego odszedł „książę ciemności” Bannon, który wrócił do szefowania alt-rightowemu portalowi Breitbart. W ostatnich dniach do rezygnacji zmuszony został też Sebastian Gorka, kontrowersyjny doradca węgierskiego pochodzenia, znany głównie z antyislamskich poglądów i bliskiej współpracy z Jobbikiem.
Problem leży jednak gdzie indziej, co pokazała katastrofalna reakcja Trumpa na wydarzenia w Charlottesville, kiedy zamiast potępić neonazistów i Ku Klux Klan, postawił znak równości między nimi a ich przeciwnikami, perorując o „przemocy po obu stronach”. Reakcję Trumpa potępili Demokraci, wielu Republikanów, nawet członkowie jego administracji. W ramach protestu odeszli szefowie wielkich firm, zasiadający w prezydenckiej radzie do spraw biznesu. Kelly’emu – który w trakcie tamtej straszliwej konferencji prasowej stał z wbitym w ziemię, zrezygnowanym wzrokiem – aż trzy dni zajęło przekonanie prezydenta do tego, by jednoznacznie potępił rasizm, a i wtedy słowa Trumpa zabrzmiały nieszczerze, jak zresztą zawsze brzmi coś, do czego zostało się przymuszonym.
O ile generał Kelly usiłuje zapanować nad pracownikami Białego Domu – zadbać o przestrzeganie procedur, prawidłowy przepływ informacji i dokumentów, kontrolować dostęp do ucha prezydenta – na dłuższą metę nie uda mu się zapanować nad Trumpem, a to przecież sam prezydent jest najpoważniejszym problemem Białego Domu. Z jednej strony Trumpa frustruje panujący chaos i przecieki do mediów, na których opinii – wbrew temu, co ciągle powtarza – bardzo mu zależy (w przeciwnym razie nie domagałby się wyszukiwania przyjaznych mu artykułów prasowych i nie spędzałby godzin na oglądaniu telewizji). Z drugiej – właśnie taki sposób zarządzania odpowiada mu najbardziej: wygrywanie przeciw sobie rywalizujących doradców, podejmowanie decyzji bez konsultacji z nikim, pod wpływem impulsu, którym może być dowolna rozmowa czy przeczytanie czegoś w przychylnych sobie mediach.
Trump na skrajnej prawicy
„Globaliści” mogą starać się pokierować prezydenta w stronę centrum, ale dziś już wyraźnie widać, że serce Trumpa bije po skrajnie prawej stronie. Reakcja na Charlottesville nie była wypadkiem przy pracy, lecz szczerą manifestacją tego, co Trump naprawdę myśli. Innym nie mniej ważnym gestem w stronę ultrakonserwatywnej bazy, była ogłoszona w piątek decyzja o ułaskawieniu byłego szeryfa Joego Arpaia, od lat bohatera skrajnej prawicy.
Jako szeryf hrabstwa w Arizonie Arpaio jawnie stosował „profilowanie rasowe” (ścigając wszystkich, którzy „wyglądali podejrzanie”, czyli po prostu byli Latynosami), zatrzymanych przetrzymywał w obozie, o którym mówił „mój obóz koncentracyjny”, gdzie panowały nieludzkie warunki. Zamiast dbać o przestrzeganie prawa, otwarcie je łamał – kiedy sąd federalny nakazał mu przestać, Arpaio odmówił i został skazany za obrazę sądu.
Decyzja Trumpa była wprawdzie zgodna z prawem, ale nie z obyczajem i dotychczasową praktyką (prawa łaski nie stosowano dotychczas wobec osób, których jeszcze nie zdążono skazać prawomocnym wyrokiem – nasuwają się porównania z ułaskawieniem Mariusza Kamińskiego przez prezydenta Dudę). Wysłała też jasny sygnał: prezydent wspiera łamanie prawa w imię ksenofobii, natywizmu i innych alt-rightowych wartości.
Zapewnienia Bannona, że jako szef Breitbart.com dalej będzie wywierał na prezydenta wpływ, to nie tylko przechwałki. Ostatnia groźba Trumpa – zawieszenie funkcjonowania rządu federalnego, jeśli Kongres nie znajdzie pieniędzy na mur (ten sam, za który miał zapłacić Meksyk) – też jest pomysłem Bannona. Jego brak w Białym Domu ma oczywiście znaczenie wizerunkowe, lecz w praktyce wydaje się, że odejścia alt-rightowców zmienią niewiele, ponieważ prezydent Trump nie przestaje mówić ich językiem i wcielać w życie ich programu – a nawet robi to coraz śmielej.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Fibonacci Blue, Wikimedia Commons.