Do najbardziej wyczekiwanych przez nas koncertów 13 festiwalu „Chopin i Jego Europa” należał nocny występ Collegium Vocale Gent pod dyrekcją Philippe’a Herreweghego oraz wykonanie kompletu „Koncertów brandenburskich” Jana Sebastiana Bacha przez Il Giardino Armonico pod Giovannim Antoninim (zwłaszcza po koszmarnym występie Concerto Köln z tym programem pół roku temu). Nadzieja zwana jest matką głupich. Tu, na szczęście, okazaliśmy się głupi tylko w połowie, a to już nie najgorszy wynik. Szkoda jednak, że koncerty te nie odbyły się w odwrotnej kolejności, wtedy nauka co do nadziei i mądrości byłaby łatwiejsza do przełknięcia.

Pneumonologia, czyli Herreweghe i Collegium Vocale Gent

Program występu Herreweghego i muzyków z Gandawy dobrano wprawdzie tendencyjnie, bo na koncert 15 sierpnia zamówiono „Vespro della Beata Vergine”, czyli „Nieszpory Błogosławionej Dziewicy [Maryi]” Claudia Monteverdiego, ale właśnie minęło kilka miesięcy od 450 rocznicy urodzin kompozytora, więc była okazja. Ponadto trzeba przyznać, że nagrania i wykonania tego utworu przez gandawskich śpiewaków z ich szefem cieszą się sławą wyjątkowo udanych, by nie rzec kanonicznych, więc możliwość usłyszenia ich na żywo była grzechu warta.

Zdania na temat wizji wykonawczych Herreweghego bywają podzielone – dla jednych jego estetyka (niebezpiecznie) zbliża się to postromantycznego podejścia w stylu Eugena Jochuma, dla innych jest on jedną z ikon wykonawstwa historycznego, dla kolejnych czymś pośrodku, co rodzi znowu dwie opinie: albo że to dobrze, albo że to źle. Niezależnie od oceny samego zamysłu dyrygenta można się chyba zgodzić, że realizacja jego wizji jest konsekwentna, a możliwości wykonawcze Collegium Vocale tyleż ogromne, co w pełni wykorzystane.

Dowód można było usłyszeć niedawno w Warszawie. Mieliśmy ostatnio wątpliwą przyjemność zetknąć się z upadkiem legendy kilku wybitnych i zasłużonych dyrygentów i zespołów (z Gardinerem na niechlubnym czele), a od wielu lat obserwujemy, że do Polski renomowane chóry i orkiestry zajmujące się muzyką barokową przyjeżdżają w kiepskim składzie i jeszcze gorszej formie. Okazuje się, że wykonawcy naprawdę wybitni poniżej pewnego poziomu nie schodzą (jak jednoznacznie udowodnił Herreweghe ze swoimi śpiewakami i instrumentalistami).

Już pierwszy powtarzany dźwięk w „Deus in adiutorium” dał nam nadzieję na to, że ten koncert będzie co najmniej udany. Wkrótce przerodziła się ona w pewność. Od pierwszych taktów salę Filharmonii Narodowej wypełniło krystaliczne brzmienie i barwa pod pełną kontrolą. Chociaż tenor Reinoud van Mechelen zabrzmiał z początku nieco histerycznie i nawet bardziej namiętnie niż wymagałaby tego zanurzona skądinąd w świeckości część „Nigra sum” (zwłaszcza „Surge, amica mea”), to szybko pokazał, że nie jest to kwestia niepanowania nad głosem, tylko celowego kontrastu z dalszymi ogniwami, w których śpiewał bardzo klarownie i spokojnie. Aż za prosto starały się też miejscami śpiewać soprany – Dorothee Mields i Barbora Kabátková – które jednocześnie zdawały się rywalizować o prymat, jakby każda z nich chciała być Ofelią tego spektaklu. W „Pulchra es” wypadło to histerycznie i nierówno, jakby z różnych rejestrów organów wyciągnąć jedną–dwie piszczałki i zestawiać je ze sobą na chybił trafił.

Fot. Wojciech Grzedzedziński
Fot. Wojciech Grzedzedziński

Na tym można właściwie zakończyć listę usterek tego wykonania. W numerach solowych nie było problemów z żadnym z sopranów. Znakomicie zaprezentował się również drugi tenor, Samuel Boden (zapamiętany z niezłego wykonania „Wenus i Adonisa” Johna Blowa w FN przed paru laty), który w „Duo Seraphim” iście niebiańsko zestroił się z van Mechelenem. Podobnie jak duet sopranów, obaj tenorzy celowali w kunsztownym wykonaniu i koronkowym wykończeniu melizmatów, w które obfituje ta partytura. Kiedy jednak było trzeba, zespół umiał pokazać potężne i dźwięczne forte (jak w „Gloriach”, choćby w części VI). Niezwykły okazał się też występ czterech sopranów w „Sonata sopra «Santa Maria»”, które uzyskały niesamowite brzmienie. Gdyby nie widzieć czterech pań stojących pod wielkimi organami, można by pomyśleć, że mamy do czynienia z sopranami chłopięcymi albo wręcz jednym maksisopranem – tak doskonały był to unison.

Rzeczone cztery sopranistki stały akurat pod organami, ponieważ Herreweghe z ogromnym wyczuciem stosował różne układy przestrzenne wykonawców (na przykład SATBBTAS, gdzie pooddzielane od siebie głosy muszą bezustannie kontrolować wysokość i barwę brzmienia z sąsiadami) i wykorzystywał elementy polichóralne, co z pewnością nie ułatwiało artystom śpiewania, za to uprzyjemniało słuchaczom odbiór. Dyrygentowi w jego stereometrycznych zabiegach zawsze przyświecał konkretny cel i było oczywiste, że nie chodzi o czczą gimnastykę na estradzie, tylko o uwypuklenie wybranych elementów faktury polifonicznej. Herreweghe i Collegium Vocale doskonale panują nad czasem i powietrzem; są pneumonologicznymi mistrzami – zarówno w sensie pulmonologicznym, czysto oddechowym, jak i filozoficznym odwołującym się do boskiego tchnienia, ducha.

Naszą uwagę zwrócił też fakt, że instrumentaliści weszli na estradę już perfekcyjnie nastrojeni, a pierwsze dostrajanie nastąpiło przed jedenastą częścią z trzynastu, czyli pod sam koniec cyklu! To z kolei dowód na to, że instrumenty dawne – w tym dęte (puzony, cynki) – nie muszą bez przerwy ostentacyjnie się dostrajać po to, żeby… i tak brzmieć podejrzanie. Że rozpowszechnione wśród wykonawców muzyki dawnej nieczyste brzmienie nie jest kwestią, jak to się często argumentuje, „niedzisiejszego stroju” ani nie wynika „ze specyfiki zabytkowych instrumentów”, tylko jest po prostu zwyczajnym partactwem. Świetny występ Collegium Vocale z Herreweghem był więc jak swojego rodzaju certyfikat doskonałości, a zarazem wzmocniony akt oskarżenia wobec tandety i chałturnictwa w wykonawstwie muzyki dawnej.

Okazuje się, że wykonawcy naprawdę wybitni poniżej pewnego poziomu nie schodzą – jak jednoznacznie udowodnił Herreweghe ze swoimi śpiewakami i instrumentalistami. | Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski

Gastroenterologia, czyli Giovanni Antonini z Il Giardino Armonico

Nazajutrz po Herreweghem wystąpił Giovanni Antonini ze swoim zespołem Il Giardino Armonico. Nawet bez porównania z gandawskimi muzykami i tak wypadliby blado. W porównaniu natomiast wyszli zgniłozieloni, tudzież w niepokojącej barwie ochry albo sjeny totalnie spalonej.

Ale nie popadajmy w skatologię, zanim nie wyjaśnimy, o co chodzi. Tak jak w przypadku „Nieszporów” pod Herreweghem pierwsze nuty dawały nadzieję na udany koncert, tak w przypadku „Koncertów brandenburskich” pod Antoninim już sam początek zapowiadał najgorsze i mógłby służyć za streszczenie całego wieczoru. „I koncert brandenburski” to najbardziej „wiatrowy” z całej szóstki. Został napisany na dwa rogi i trzy oboje oraz violino piccolo, barokowego mniejszego kuzyna skrzypiec. Skojarzenie z wiatrami jest tu jak najbardziej na miejscu – odzywki rzeczonych rogów przypominały bardziej nieco wstydliwą dolegliwość gastroenterologiczną aniżeli jakąkolwiek muzykę. Próżno by dopatrywać się w ich grze par excellence czystych dźwięków; rytm również był urywany i siarczysty. Jak pokazało „Adagio”, nawet przy graniu „historycznie poinformowanym” prostym dźwiękiem da się uzyskać na skrzypcach dźwięk rodem ze stereotypowej włoskiej knajpy. Na dodatek wspaniale jest bawić się w grę na dawnych instrumentach, szkoda tylko że bez świadomości, że dziś sale koncertowe są nieco większe niż sale pałacowe sprzed trzystu lat. W połowie sali dźwięk miniskrzypiec był ledwo słyszalny, ale w ostatnich częściach tego koncertu muzycy postanowili, że skoro jest już brzydko i niemądrze, to niech chociaż będzie bardzo głośno.

Odzywki rogów przypominały bardziej nieco wstydliwą dolegliwość gastroenterologiczną aniżeli muzykę. | Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski

„II koncert brandenburski” był typowym przejawem manii szybkości wśród zespołów parających się wykonawstwem historycznym, które nie potrafią dobrać takich temp, w których muzycy mogą się wyrobić. W związku z tym flauto traverso (na którym grał sam dyrygent) brzmiało nieczysto i astmatycznie, a trąbka dała pokaz iście montypythonowski. Trudno uwierzyć, że dmuchał w nią profesjonalny muzyk, ponieważ z partyturą nie zgodził się bodaj ani jeden dźwięk. Smyczki, jako i poprzednio, grały jednak bardzo głośno, więc nie było za dobrze słychać nieszczęsnego trębacza, lecz tylko oderwane piski kojarzące się z wyjątkowo niehumanitarnym świniobiciem. W całym tym wykonaniu zabrakło kontroli nad agogiką i balansem poszczególnych grup instrumentów. Może udałoby się je uzyskać, gdyby dyrygent stał przed zespołem i kontrolował jego brzmienie, zamiast robić z siebie solistę i dyrygować od fletu.

W „IV koncercie”, udało się nam wychwycić nowy rodzaj artykulacji skrzypiec, które dzięki prostemu dźwiękowi pozbawionemu vibrata w połączeniu z niebywałą, nieprzystającą do materii, rozbuchaną energią nabrały brzmienia rodem z potańcówki w stylu country – z przytupem i wigorem, żeby się cała stodoła trzęsła. W „Andante” flety niewątpliwie starały się brzmieć ekspresyjnie, przez co przypominały trochę oddech wzruszonego człowieka. Miałoby to nawet swój urok i wyraz, gdyby nie to że flety – w odróżnieniu od wspomnianego wrażliwca – muszą dbać również o intonację. Il Giardino Armonico, może i zasłużenie, święciło triumfy w latach 90.; i faktycznie, poczuliśmy czar tamtych lat, ponieważ flety brzmiały tak, jakby magnetofon kasetowy wciągnął taśmę.

Najbardziej słuchalne fragmenty całego wieczoru pojawiały się w częściach na skład kameralny („Andante” z „II koncertu”, „Affettuoso” z „Piątego”…) i w jakiejś mierze w kadencji klawesynu z „koncertu D-dur”, która jednak była co najwyżej poprawna. Jej również zabrakło oddechu i rubata. W „VI koncercie” (na same smyczki) okazało się, że nieobecność dyrygenta maniakalnego flecisty działa na zespół uspokajająco i dodatnio wpływa na efekt wykonawczy. W finale „III koncertu” (również na instrumenty smyczkowe), który zabrzmiał na sam koniec, zrobiło się nieco bardziej przestrzennie i mniej nerwicowo, cóż jednak z tego, skoro poprzedziła go dłuższa przerwa na dostrojenie instrumentów, która dała, niestety, efekt przeciwny do zamierzonego.

Fot. Wojciech Grzedzedziński
Fot. Wojciech Grzedzedziński

Giovanni Antonini również eksperymentował z ustawieniem przestrzennym muzyków, u niego jednak – w przeciwieństwie do Herreweghego – efekt był mizerny, jeśli nie żaden. Przypominało to machanie rękami, z którego nic nie wynika; podczas gdy samego machania – tego dyrygenckiego – tego wieczoru zabrakło. Zamiast stroju był rozstrój. Zamiast zespołu – drużyna. A zamiast muzyki – mecz Antonini kontra Bach. Do tego koncertu bardziej niż sala Filharmonii Narodowej nadawałby się stadion albo jakaś, nomen omen, muszla. Koncertowa, oczywiście, taka jak choćby w tegorocznym Opolu. O ile „Nieszpory” Herreweghego chciałoby się zachować w pamięci, a może nawet na płycie (w serii „Zatrzymane w czasie” NIFC?), to występ Il Giardino Armonico, najlepiej jak najszybciej zapomnieć.

 

Festiwal:

13. Międzynarodowy Festiwal „Chopin i Jego Europa”.

Nadzwyczajny koncert oratoryjny w 450. rocznicę urodzin Claudia Monteverdiego: Dorothee Mields, Barbora Kabátková, Benedict Hymas, William Knight, Samuel Boden, Reinoud van Mechelen, Peter Kooij, Wolf Matthias Friedrich, chór i orkiestra Collegium Vocale Gent, dyr. Philippe Herreweghe, 15 sierpnia 2017 r., Filharmonia Narodowa.

Koncert muzyki dawnej: Il Giardino Armonico, dyr. Giovanni Antonini, 16 sierpnia 2017 r., Filharmonia Narodowa.