Zacznijmy od bajki. Dawno, dawno temu żył sobie król pruski Fryderyk Wilhelm. Król zmagał się z coraz częstszymi buntami chłopów, pomrukiwano o zbliżającej się rewolucji – postanowił toteż swoje rządy umocnić. Tego jednak nie dało się zrobić bez dwóch instytucji: po pierwsze silnej, karnej armii, po drugie zaś równie silnego i równie karnego aparatu urzędniczego, jednym słowem – bez posłusznych żołnierzy i posłusznych biurokratów. By ich stworzyć, król zabawił się w inżynierię społeczną i wprowadził powszechny obowiązek szkolny, w którym input stanowili młodzi Prusacy, output zaś pokornie służący interesowi państwowemu obywatele. Szkoła – pierwszy raz w nowoczesnej historii świata darmowa – była narzędziem ich produkcji i jako taka składała się z narzędzi pomniejszych: sposobu nauczania historii, kanonu obowiązujących lektur i tak dalej.
Tyle bajki, zamiary oświeconego króla Fryderyka upraszczającej, ale, jak sądzę, to uproszczenie jest tu na miejscu. Dlaczego? Ponieważ w taki sam, wybitnie upraszczający sposób niedawną dyskusję na temat kanonu lektur – która zaczęła się od plotki, jakoby z tegoż miały zniknąć utwory Czesława Miłosza – potraktowali jej uczestnicy. W dyskusji tej hipotetycznego ucznia uznano za glinę, którą szkoła i czytane w niej książki uformują, czyniąc zeń Polaka bądź krytycznie nastawionego do własnej polskości, otwartego na kulturę europejską (choćby dlatego, że poznał parę utworów z jej kanonu), poruszającego się w obrębie pojęć pozwalających mu na rzutkie analizowanie politycznej rzeczywistości, bądź też kultywującego idee na wskroś inne. Oczywiście, jest coś wzruszającego w inteligenckim podejściu zarówno rządzących, jak i komentatorów do kwestii lektur i przekonaniu, że to, jakie książki się przeczyta w szkole, sprawi, że po ośmiu latach podstawówki i czterech liceum w dorosłość wejdzie człowiek taki, a nie inny, bo takim, a nie innym, uczynił go jeden wiersz Czesława Miłosza lub Wojciecha Wencla.
Kanon nie tworzy już obywatela
Problem w tym, że, jak sądzę, najlepsze nawet wiersze Miłosza i Wencla nie mają dziś mocy uczynienia młodego człowieka produktem, jaki wymarzyli sobie rządzący lub ich krytycy. Boleję nad tym, ale być może warto by przy okazji tej uproszczonej rozmowy wypowiedzieć głośno tezę, która wprawi w smutek każdego kulturowego konserwatystę: kanon lektur potraktowany po prostu jako zbiór zadanych do przeczytania książek w dzisiejszej Polsce nie tyle nie robi z jej odbiorcy produktu, ile go nie stwarza jako człowieka czy obywatela.
Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka. Istotna wydaje mi się przykładowo kwestia współczesnej wielości, egalitarnego charakteru i dostępności kulturowych bodźców. Mocne uformowanie człowieka przez książkę – niezależnie od tego, czy jest to, jak ogłosił publicysta „Gazety Wyborczej”, „Jądro ciemności”, w którym to jakoby Conrad przewidział rządy PiS-u, czy „Jak hartowała się stal” – możliwe jest wtedy, gdy książka ta jest jedynym (albo jednym z niewielu, by już być łaskawym) nośnikiem idei w okolicy.
Tyle że dzisiaj książka (zwłaszcza lektura szkolna) ma sporą konkurencję, jeśli chodzi o bycie nośnikiem idei, i w powszechnym (pozwolę sobie na ten elitaryzm) odbiorze zawsze przegra z nośnikami, które idee te same podają w sposób bardziej przystępny, obrazowy, bardziej wprost. Jasna sprawa, są kwestie, które można wyrazić tylko literaturą, i to literaturą wielką – rozmowa Iwana Karamazowa z diabłem, erotyczne przebudzenie na koniec „Widnokręgu” Wiesława Myśliwskiego – kłopot w tym, że właśnie jej wielkość czyni ją nieprzystępną, a zawarte w niej idee ciężkimi.
Jeżeli już traktujemy więc młodego, żyjącego w świecie Snapchata i Instagrama Polaka jako kogoś, komu pewne ideologiczne przesłanie (niezależnie od tego, czy będzie to przesłanie liberalne, lewicowe, prawicowe, nacjonalistyczne czy po prostu skłaniające do rozważenia innych przesłań) chcemy przekazać, to pomysł, by przekazać je w książce, jest zupełnie poroniony. To jak wbijanie gwoździ szklanką – niby można, ale są metody o wiele skuteczniejsze i prostsze.
A klasyki i tak się wstydzimy
Warto również wspomnieć o czymś, co jest w dyskusji wokół kanonu na ogół lekceważone, czyli kwestię tego, jak w ogóle utwory literackie należące do niego i – szerzej – klasyki są dzisiaj na polskim rynku wydawniczym traktowane: a są traktowane nijak, bo rzadko wydawane są inaczej niż w formie lektur. O ile więc kiedy w, powiedzmy, Wielkiej Brytanii wejdziemy do Barnes&Noble, szybko zobaczymy tam przynależne do klasyki literatury utwory w nowych wydaniach, które można kupić tak, jak można kupić dowolną, świeżą nowość, o tyle w Polsce po stary egzemplarz będziemy musieli pofatygować się na Allegro. Takie traktowanie klasyki przez polskich wydawców buduje zaś dla ucznia obraz zadawanych w szkole książek jako nie tyle nudnych, co zdezaktualizowanych, skoro prawa rynku je takimi uznały – jednocześnie uznając inne książki, które być może kupuje i czyta, wartymi wydawania i promowania. Fakt, że duża część polskiej klasycznej literatury jest dziś do kupienia z pierwszej ręki wyłącznie w wydaniach lekturowych, z marginesami, na których napisano, gdzie jest przykład motywu istotnego o tyle, że ów jest za istotny uznany także w kluczu maturalnym, i z gotową interpretacją, sprawia, że to, co niby miało uczynić młodego Polaka człowiekiem takim, a nie innym, budzi w nim jeśli nie zniechęcenie, to przekorę.
Jeżeli partia rządząca i jej krytycy chcą się więc dzisiaj zabawić w oświeconego króla Prus i doprowadzić systemem szkolnictwa – specjalnie lekturami – do wychowania nowego Polaka (pomijając już całą perwersyjność takiej idei), muszą pamiętać, że od Prus z XVIII stulecia jesteśmy już dosyć daleko. To, jakie książki młody Polak przeczyta w szkole – czy też, co pewnie będzie bliższe prawdzie, jakie zostaną mu zadane, on zaś wyuczy się ich fabuły i uznawanej przez klucz maturalny za właściwą interpretacji z dowolnego źródła – nie ma większego znaczenia. Bardziej wpłynie na niego bodziec – „księga zbójecka” – który dostał na nośniku idei bardziej przystępnym i po który sięgnął z własnej woli, a nie dlatego, że jego określona interpretacja została mu do przyswojenia zadana.
Tytuł i śródtytuły od redakcji.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Eli Francis, Pixabay.com