Każda przychodząca mi do głowy formuła opisowa tego filmu nadawałaby się do materiałów dystrybutora: ciepły, dla 40+ i grubo powyżej, afirmujący życie, przewrotnie „rodzinny”, kobiecy. Świetny na wypad do kina z przyjaciółką i na kanapowy seans z kochankiem. Może nawet dla matek i córek? Znakomite Catherine Deneuve i Catherine Frot, obsadzone blisko swoich poprzednich ról, w dialogu z nimi, jednające widza oszczędnością środków. Deneuve sprawia wrażenie zmęczonej gwiazdorstwem, Frot znużonej psychologicznymi zadaniami aktorskimi. Niezłe pozostałe postacie: przyjaciela (Olivier Gourmet), syna (Quentin Dolmaire), lichwiarki (smaczny epizod Mylène Demongeot). Gdzie tu kłopot? W gładkości, przewidywalności i łopatologicznej konstrukcji fabularnej, opartej na mocnych kontrastach. Mimo wszystko, chcę rozpoznać łagodny urok „Dwóch kobiet”, ponieważ może uwodzić i nie będzie to najgorszy romans z kinem w końcówce tego lata.
Opowieści porodowe
Pierwsza scena filmu przedstawia poród. W sali porodowej znajdziemy się wielokrotnie, można by rzec, że kaskaderami są w tym przypadku noworodki, pokazywane wiarygodnie w momencie szczęśliwego wydobycia z macicy i położenia na brzuchu matki. Catherine Frot, czyli Claire Breton, wykonuje swój zawód znakomicie, jest profesjonalna i empatyczna, choć odrobinę smutna. Wyczuwamy w niej zmęczenie, melancholię płynącą z nieznanego źródła. Ważny we francuskim kinie sposób prezentowania postaci niejako sauté, bez widocznych upiększeń, pomaga nam zobaczyć w Claire ciężko pracującą kobietę, z pieprzykami na plecach demonstrowanymi podczas kąpieli, mieszkającą samotnie w bloku, oddaną powołaniu. Profesja Claire ma znaczenie symboliczne – chodzi o skontrastowanie początku życia ze śmiercią, której obecność okazuje się silniejsza niż zapowiadają to pierwsze sceny – ale też wiąże główny wątek fabularny. Mała porodówka w oddalonym o około 50 kilometrów od Paryża Mantes-la-Jolie nie ma szans na utrzymanie, towarzyszymy bohaterce w ostatnich tygodniach pracy. Zbudowanie nowoczesnej Kliniki Matki i Dziecka w miejsce swojskiego szpitala położniczego stanowi jedną z osi opowieści, interesującą z punktu widzenia dyskusji o współczesnym kulcie macierzyństwa. Konflikt „starego” z „nowym” został pokazany jako swoisty paradoks utowarowienia rozrodu, polegający na zastępowaniu doświadczonych kobiet sprzętem medycznym. „Wszyscy teraz chcecie być położnymi” – powie w pewnym momencie Claire i warto na tę scenę zwrócić uwagę. Provost aż nadto dobitnie (i mało oryginalnie) stawia na urok tradycji, każąc Claire ze zgranym zespołem odebrać poród dziewczyny, która przyszła na świat w tym samym miejscu 28 lat wcześniej. Z kina wiemy, że winnica zawsze zwycięża z korporacją, biznes rodzinny z fabryką, więc i Claire ma szanse w starciu z „technikami urodzeń”. Provost daje nadzieję, że „kobieca sprawa” – rodzenie dzieci – nie zostanie bez reszty zagarnięta przez chciwych biznesmenów budujących wydajne medyczne fortece. Przesłanie krzepiące, nierealistyczne i naiwne, lecz dające do myślenia.
Konflikt „starego” z „nowym” został pokazany jako swoisty paradoks utowarowienia rozrodu, polegający na zastępowaniu doświadczonych kobiet sprzętem medycznym. | Inga Iwasiów
Manicure a życie
Poznajemy przeciętną, silną, samodzielną 49-letnią kobietę w momencie, gdy żegna się z wieloletnią posadą, ale też z synem, którego pokój pozostaje nienaruszony, choć on sam właśnie się wyprowadził. Mamy więc biografię w kryzysie: Claire będzie musiała, sądzimy, podjąć decyzje zawodowe i oswoić się z syndromem opuszczonego gniazda. W tym momencie do gry wkracza wspomniana położna, czyli Beatrice Sobolevski (poprzedzona, jak na film o przełomie przystało, automatyczną sekretarką z prośbą o spotkanie).
Postać grana przez Catherine Deneuve nieco schematycznie, lecz zarazem w delikatnej ramie persyflażu, a przynajmniej ironii, pochodzi ze skrajnego miejsca na skali kobiecości, której drugi koniec zasiedla Claire. Jeśli pamiętamy „Osiem kobiet” François Ozona, to mamy tu skrót od Gaby do Augustine na dwie aktorki. Oczywiście takie kontrastowanie jest paliwem komediowym lub służy pokazaniu swego rodzaju wymienności między osobami żyjącymi w dwóch światach. Lubuje się w nim kino francuskie, wierne w tej sprawie tradycji literackiej. Wszystko, co u Claire stonowane, u Beatrice musi być przesadnie rozbuchane. Krótkie paznokcie jednej oznaczają czerwony lakier u drugiej. Szarawe stroje Claire warunkują kolorowe Beatrice. Powściągliwość jednej ma rewers w wylewności, przesadzie, nieopanowaniu tej drugiej. Abstynencja (zgadnijcie, której) wymusza uczynienie egoistki z osobowością skłonną do uzależnień z jej antagonistki. Narcystyczna Beatrice i oschła Claire, zgodnie z przesłaniem „nigdy nie jest za późno na przemianę”, okazują się jednak mieć ze sobą więcej wspólnego, niż sądzimy na początku, a zarazem każda – widzimy od razu – powinna przejąć coś od ekranowej partnerki. Ubrać się bardziej stosownie? Zaszaleć? Uporządkować finanse? Zmienić filozofię życiową? Zakochać się lub odblokować emocje, także te związane ze stratą?
Ta kwestia – życia pamięcią, ale też unikania bolesnych powrotów do przeszłości – wydaje się ciekawszym od samej relacji kobiet wątkiem filmu. Przeniesienia między postaciami nie pozostawiają, niestety, zbyt szerokiego marginesu na domysły, jednak może nie powinnam wymagać od Martina Provosta tego, co w żadnym z dotychczasowych filmów nie było jego celem. Francuski reżyser znany jest z optymistycznych biografii utalentowanych kobiet, znajdujących swoją drogę życiową wbrew społecznym ograniczeniom, lecz z pomocą mężczyzn („Serafina” z 2008, „Violette” z 2013 r.). W najnowszym filmie, podobnie jak w poprzednich, stopniowo poznajemy łagodną wykładnię tajemnicy życia bohaterek – przez obraz, dialog i symboliczny naddatek. Kobiety łączy ojciec Claire, porzucony przez Beatrice i nieżyjący od lat, ale w pewien sposób sklonowany w osobach z najbliższego otoczenia. Na czym polega jego niedopowiedziana, stała obecność – dowiemy się ze sztampowej sceny oglądania slajdów. Warto zwrócić na nią uwagę, właśnie dlatego, że jest zarazem sztampowa i świeża, jakby twórcy filmu chcieli podawać nam przez blisko dwie godziny znane potrawy z nowymi przyprawami.
Blokada przyjemności
W filmie Provosta wprowadzeni zostaniemy w naturę uczuć, przyciągania kontrastów, a nawet mimetycznego pożądania odkrytego przez René Girarda: kochamy tych, których kochają kochani przez nas. Girard nie pisał o miłości, lecz o pożądaniu. Delikatnie przesuwam sens tej obserwacji, bo takie korekty pasują do „Dwóch kobiet”, na odległym planie stanowiącym także studium dotyku, zawartego w pocałunkach, muśnięciach między kobietami, oraz seksie z sąsiadem z działki. Blokada Claire jest tęsknotą, odmową odczucia przyjemności wobec straty, którą poniosło się dawno.
Powściągliwe budowanie tej kwestii – można ją niemal przeoczyć, poprzestając na śledzeniu banalnego wątku samego spotkania kobiet – przemawia za filmem Provosta. Oczywiście, daje się ona też sprowadzić do popularnej wersji psychoanalizy, ale nie widzę w tym niczego nagannego. Lepsza jest opowieść o łaknieniu relacji zaznanych dawno temu niż prostoduszna zachęta do nawiązania późnego romansu z kierowcą ciężarówki. Sam kierowca i romans zyskują widziane oczami Beatrice, i to nie dlatego, że śmierć dodaje smaku życiu. Chora na raka Beatrice po prostu zna się na przyjemności, trwonieniu afektów i zaspokajaniu zachcianek – miała wielu partnerów, mieszkała w wielu krajach, lubi jeść, pić, palić, uprawia hazard. Znajduje wspólny język z Paulem, widząc w nim wolnego ducha. Nie mogąc zdradzić, co wydarzy się między pierwszoplanową dwójką, a następnie większą liczbą bohaterów, zwrócę jeszcze uwagę na scenerię. Symetria wymaga pokazania centrum Paryża jako niepewnej bazy hedonistycznej Beatrice oraz Mantes-la-Jolie jako naturalnego środowiska Claire. Jego uzupełnieniem jest sielski ogródek działkowy z rozwalającą się szopką i dostępem do rzeki – doceńmy, że nie jest to winnica lub dzikie chaszcze wokół odziedziczonego domu w Prowansji. Claire uprawia warzywniak, sadzi kwiatki i poznaje nad grządkami mężczyznę, Paula Barona, niezbyt przystojnego, niedogolonego, lecz czułego, gotowego nieść pomoc. Zaczynają od porady na temat zwalczania ślimaków. Trywialność musi przejść w romantyczność, co każdy widz „ciepłego kina kobiecego” ma wkalkulowane w cenę biletu. Dalej Paul wypowiada kilka mądrościowych kwestii, które chętnie bym wyrzuciła z dialogów; dotyczą one życia i śmierci, oczekiwań w związkach itp. Ocenia też taktownie, lecz odważnie zasady blokujące przyjaciółce oddech. Sympatyczne wydało mi się to odświeżenie motywu ogrodu i kochanka przez sceny w ogródku, z kierowcą w średnim wieku. Małe szczęście bohaterów wydaje się bliskie temu, czego można oczekiwać w prawdziwym życiu. Inaczej niż w kobiecym kinie motywacyjnym, na którego obrzeżach działa Provost, nie mamy tu w wygłosie zapowiedzi podboju przez bohaterki kosmosu, lecz codzienność – trochę w poetyce Paulo Coelho, ale da się wytrzymać.
Ostatecznie do kina chodzi więcej działkowiczek niż awanturnic. | Inga Iwasiów
Omówienia „Dwóch kobiet” na ogół zaczynają się od stwierdzenia, iż Claire wiedzie nudne, monotonne życie, spotkanie z Catherine wnosi w nie radość, a przedmiotem opowieści jest relacja dojrzałych osób. Nie wiem, dlaczego egzystencja położnej z Mantes-la-Jolie miałaby być mniej ciekawa od życia femme fatale i hazardzistki. W perspektywie pytań o role w kulturze codzienność kobiety pracującej ma większy potencjał od bajki o kasynie, kochankach i biżuterii. Ostatecznie do kina chodzi więcej działkowiczek niż awanturnic i sporo z nich woli cukinię od wołowiny, natomiast kwestię kultu wina pozostawię nierozstrzygniętą.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons
Film:
„Dwie kobiety”, reż. Martin Provost, Francja 2017.