Kampucza_okladka

W lipcu 1924 r. sąd w Phnom Penh, stolicy Kambodży, będącej podówczas francuskim protektoratem, po kilku miesiącach pracy wydał wyrok w dość nietypowej sprawie. Jej przedmiot – kradzież czterech olbrzymich kamiennych rzeźb ze świątyni Banteay Srei, znajdującej się około 30 km na północ od Angkor Wat. Oskarżeni – troje młodych, dwudziestoparoletnich Francuzów: kobieta i dwóch mężczyzn. Jeden z nich znany w kręgach literackich. Dziennikarz z Sajgonu zgrabnie nakreślił jego sylwetkę: „To wysoki, chudy chłopak, blady, z twarzą pozbawioną zarostu, rozświetloną blaskiem niezwykle żywych oczu […]. Wypowiada się ze swobodą i broni z ostrością, która zdradza nie dające się nie zauważyć energię i upór” [1].

Wysoki chudy chłopak nazywa się André Malraux i już wkrótce wstawi się za nim połowa intelektualnego Paryża. Po protestach m.in. Gide’a, Mauriaca i Paulhana, młody awanturnik, któremu groziły trzy lata więzienia, zostanie wraz z żoną i przyjacielem zwolniony do domu z wyrokiem w zawieszeniu. Do Francji przywiezie legendę niezwykłego zjawiska, jakim są zagubione wśród dżungli starożytne ruiny khmerskich świątyń, odkryte po raz pierwszy w 1860 r. przez francuskiego przyrodnika Henriego Mouhota. Kilka lat później ich moc przyciągania wzrośnie jeszcze dzięki powieści, której fabułę pisarz osnuje wokół wydarzeń z 1924 r. Za „Drogę królewską”, pełną egzotyzmu i egzystencjalnych rozważań, otrzyma Prix Interallié.

Powtórnie o Kambodży europejska opinia publiczna usłyszy dopiero pięćdziesiąt lat po prozatorskich popisach Malraux. 17 kwietnia 1975 r. do Phnom Penh wkroczą ubrane na czarno partyzanckie brygady Czerwonych Khmerów. Wypadki potoczą się szybko. W ciągu kilku dni rewolucjoniści ewakuują na wieś całą ludność miasta, a więc blisko dwa miliony osób. W ciągu kolejnych tygodni zamkną szkoły, szpitale, fabryki, banki, teatry i kina. Zlikwidują pieniądz, zniosą handel i własność prywatną. Zakażą posiadania okularów, długopisów i książek. Wprowadzą bezlitosny terror.

CZYTAJĄC_baner

Lewicowa część Europy, szukająca wówczas nowych idei, które pozwolą jej odświeżyć mit bezklasowego społeczeństwa, wiadomość o nowym reżimie przyjmie z entuzjazmem. Dopiero po latach pojawią się wątpliwości. I to nie bez oporów. Tiziano Terzani zmieni ton swoich tekstów o Kambodży, pisanych znad granicy w Tajlandii, dopiero w 1979 r., kiedy Czerwoni Khmerzy zostaną pokonani przez armię Wietnamu i kiedy wyjdzie na jaw skala ich zbrodni. W tym samym czasie Alain Badiou na łamach dziennika „Le Monde” w tekście pod buńczucznym tytułem „Kampucza zwycięży!” będzie nadal uparcie bronił Pol Pota.

Dwa symbole trudnej historii Kambodży: Angkor Wat i pola śmierci. Dwie XX-wieczne narracje: autobiograficzna proza Malraux i opisy eksterminacji w więzieniu S-21. Jak połączyć oba wątki w spójną opowieść? Odpowiedź na to pytanie daje wydana właśnie w Polsce „Kampucza” Patricka Deville’a – kolejny po „Pura Vida” i „Ekwatorii” literacki reportaż łączący prozatorską frazę z drobiazgowym opisem w duchu non-fiction.

Cel swojej książki Deville wykłada wprost w rozdziale, w którym spotyka ojca François Ponchauda, katolickiego misjonarza i świadka wkroczenia Czerwonych Khmerów do Phnom Penh, autora pierwszej relacji o wydarzeniach z 1975 r., wydanej w dwa lata później pod tytułem „Cambodge, année zero” (Kambodża, rok zerowy). „Szkicuję mu zarys swojej małej powieści braudelowskiej”, pisze Deville. „Chciałbym umieścić proces Czerwonych Khmerów w perspektywie średniego trwania, obejmującej półtora wieku, od Mouhota, który biegając za motylami, uderzył się w głowę, podniósł wzrok i odkrył świątynie Angkoru” [2].

Zadanie, przyznajmy, niełatwe. Okres od odkrycia starożytnych ruin w środku dżungli do procesu przed Nadzwyczajną Izbą Sądu Kambodży dla Osądzenia Zbrodni Popełnionych w Czasach Demokratycznej Kampuczy to ponad 150 lat. Autor „Ekwatorii” wywiązał się jednak z tego zadania znakomicie. „Kampucza”, złożona z krótkich, zwartych rozdziałów, jest nie tylko przejmującym literackim opisem powstania i upadku państwa Czerwonych Khmerów, ale również pasjonującą opowieścią o kolonialnym dziedzictwie, które na dobre i na złe zaciążyło nad tym wycinkiem globu. Zresztą Deville na tyle umiejętnie snuje nić narracji, że jego dzieło można czytać na wiele różnych sposobów.

Pierwszy i najbardziej naturalny z nich polega na chronologicznym podążaniu tropem autora. Deville zabiera nas bowiem w podróż, którą sam odbywa w 2011 r. Wyrusza z Bangkoku w Tajlandii i zatrzymuje się kolejno w Phnom Penh, Angkor Wat, Ho Chi Minh (dawny Sajgon), Mỹ Tho w delcie Mekongu, laotańskim Wientianie oraz Luang Prabang, a następnie przenosi się do północnowietnamskich Hanoi i Hajfongu, by na koniec wrócić do stolicy Kambodży. Oprowadza nas więc po całym Półwyspie Indochińskim, obrazowo opisując poszczególne miejsca i skrupulatnie odnotowując niecodzienne spotkania. Takie jak to ze wspomnianym już ojcem Ponchaudem. Albo z Wikingiem – byłym amerykańskim żołnierzem i lotnikiem, osiadłym w Bangkoku.

„Kampucza” to jednak nie tylko przemieszczanie się w przestrzeni. Dzieło Deville’a jest misternie utkanym palimpsestem, w którym spod warstwy geograficznej w każdym miejscu przebija warstwa historyczna. Obie są u Francuza równie ważne. Każdorazowo wizyta w danym miejscu staje się przyczynkiem do tego, by spojrzeć na nie z perspektywy całej epoki. W Phnom Penh Deville wspomina reżim Czerwonych Khmerów, ale wie, że nie wziął się on znikąd. Wcześniej były autorytarne rządy proamerykańskiego generała Lon Nola, a jeszcze wcześniej króla Norodoma Sihanouka. Przed nim krajem, który był francuskim protektoratem, rządzili wiszyści. Przy okazji Angkor Wat pojawia się opowieść o Malraux, ale fascynacji Malraux khmerskimi starożytnościami nie da się zrozumieć bez pisarstwa innego czerniącego papier francuskiego obieżyświata – Pierre’a Lotiego, o pokolenie starszego od autora „Drogi królewskiej”. I bez Mayreny, awanturnika, aferzysty i megalomana, samozwańczego króla Sedangów, który w latach 80. XIX w. przez moment rządził niewielkim terytorium na granicy Kambodży, Laosu i Wietnamu. Loti namiętnie czytał z kolei dzienniki Mouhota, którego śladami, w kilkadziesiąt lat po odkryciu przez niego Angkor Wat, wyruszy do Kambodży i Laosu August Pavi – podróżnik i kartograf. Ten ostatni, ryzykując życiem i zdrowiem, przemierzy dziesiątki tysięcy kilometrów, by na zlecenie francuskiego rządu sporządzić dokładne mapy niedostępnych wcześniej terytoriów.

CZYTAJĄC_baner1

U Deville’a wszystko łączy się tajemną nicią ze wszystkim, a przede wszystkim wszyscy zdają się naśladować gesty swych poprzedników. Malraux pragnie być Mayreną, Pavi i Loti – Mouhotem, Sihanouk i Czerwoni Khmerzy – władcami swego ludu potężnymi niczym dawni królowie Angkor Wat. W ten sposób „Kampucza” z prostej opowieści o reżimie Pol Pota staje się czymś znacznie więcej. Owszem, dowiemy się z niej o całej maszynerii zbrodni i prawdach, które odkrywa przed nami analiza totalitarnych ustrojów, a więc o pomysłowości człowieka w zadawaniu cierpień, o tym, że Duch, były szef więzienia S-21 o aparycji księgowego, „nie jest żadnym potworem” i że jego cień kryje się również w każdym z nas – „niczym ciemna, cuchnąca strona naszej duszy” [3]. Ale szeroka kulturowa perspektywa pozwala wejrzeć znacznie głębiej w tę historię: lepiej zrozumieć motywy jej poszczególnych bohaterów, a przede wszystkim dostrzec rozmiar „winy białego człowieka” i to, jak trudno jest ocenić z europejskiej perspektywy khmerską rzeczywistość.

O tym ostatnim wątku mówi w rozmowie z Deville’em ojciec Ponchaud. Po pierwsze, idea procesu Czerwonych Khmerów będzie słuszna, jeśli obok zbrodni Pol Pota i Angkaru rozpatrywana będzie także odpowiedzialność Nixona i Kissingera. „Stany Zjednoczone zrzuciły setki tysięcy ton bomb na maleńki kraj, z którym nie były w stanie wojny. Na Kambodżę i Laos spadło więcej bomb niż na Japonię w czasie wojny o Pacyfik” [4]. Po drugie, „praw człowieka – podobnie jak demokracji – nie da się wprowadzić jedną ustawą, dojrzewają one bowiem długo i często chaotycznie” [5].

Narracja Deville’a uczula nas także na jeszcze jeden czynnik – siłę namiętności. Tych, które ożywiały młodych europejskich poszukiwaczy rajów w służbie kolonializmu, i tych, które rozpalały sen Khmerów o moralnej czystości i pierwotnym plemiennym komunizmie. Siła marzenia może być przeogromna. Wiedział coś o tym Martin Luther King. Sęk w tym, by wiedzieć, w którym punkcie się zatrzymać. W którym momencie pozwolić, by w naszej wizji znalazła się odrobina miejsca na niedoskonałość. Bywają bowiem takie chwile, gdy warto powtórzyć za Deville’em: „Dopóki nikt nas nie trzyma w więzieniu, nie deportuje, nie skazuje na niewolniczą pracę, nie torturuje, to swoim współczesnym stanowczo nie powinniśmy mieć nic do zarzucenia” [6].

 

Przypisy:

[1] „L’Affaire Malraux”, capsurlemonde.org [dostęp: 04.09.2017 r.].
[2] Patrick Deville, „Kampucza”, przeł. Jan Maria Kłoczowski, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2017, s. 124.
[3] Tamże, s. 96.
[4] Tamże, s. 124.
[5] Tamże, s. 125.
[6] Tamże, s. 220.

Książka:

Patrick Deville, „Kampucza”, przeł. Jan Maria Kłoczowski, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2017.