Kaczyński, Corbyn, Trump, Orban, Le Pen, Sanders, Macron, Grillo, Wilders. Czy jest coś, co łączy tych tak różnych polityków? Tak, wszyscy są regularnie określani mianem – lewicowych lub prawicowych – populistów. Co to znaczy? O tym porozmawiamy na międzynarodowej konferencji „Populizm czy Solidarność” już 12 września.
Jedno jednak nie ulega wątpliwości. Populizm ostatnimi czasy stał się chyba najpopularniejszym, a zdecydowaniem najbardziej uniwersalnym określeniem służącym do okładania politycznych przeciwników. Skutek jest taki, że termin ten, jak się wydaje, stracił jakiekolwiek znaczenie. Jeśli politycy tacy jak Kaczyński i Macron albo Trump i Sanders, których dzieli niemal wszystko, trafiają do tej samej kategorii, to znaczy, że coś jest nie tak z tą kategorią. Równie dobrze moglibyśmy powiedzieć, że wszyscy oni mają głowę i dwie ręce – niby prawda, ale wiele się dzięki temu twierdzeniu nie dowiemy.
Nic zatem dziwnego, że wielu politologów postawiło sobie za cel lepsze zdefiniowanie zjawiska populizmu. Szczególną popularność zyskała ostatnio próba podjęta przez niemieckiego politologa z Uniwersytetu Princeton, Jana-Wernera Müllera, który populizm sprowadza do dwóch najważniejszych charakterystyk.
Po pierwsze, antyelityzm. Populiści zawsze występują przeciwko systemowi, dotychczasowym elitom, grupie trzymającej władzę i – stosownie do swojej nazwy – opowiadają się po stronie ludu. Lud w populistycznej narracji zawsze jest z gruntu dobry, obdarzony naturalną zdolnością odróżniania dobra od zła, lecz jednocześnie zniewolony przez wspomniane już mityczne elity, które w jakiś sposób od ludu się oderwały. Lud bywa przez populistów definiowany różnie, ale zawsze są to definicje płynne – nawet najzamożniejsi i najlepiej wykształceni mogą być uznani za przedstawicieli ludu, jeśli tylko opowiedzą się po stronie populistów. Mało tego. W wielu krajach – Polsce, Stanach Zjednoczonych, na Węgrzech – na czele ruchów populistycznych stoją właśnie przedstawiciele elit intelektualnych i lub finansowych.
Antyelityzm to jednak za mało, by zostać uznanym za populistę. Hasła walki z systemem, radykalnej zmiany czy walki z establishmentem zgłaszają niemal wszyscy politycy – od konserwatystów, jak Ronald Reagan, po liberałów, jak choćby niedawno Barack Obama. Podczas ostatniej kampanii prezydenckiej w USA nawet Hillary Clinton – była pierwsza dama, senator i sekretarz stanu – twierdziła, że jako kobieta jest kandydatką jak najbardziej antyestablishmentową.
Z tego powodu, twierdzi Müller, aby wejść do drużyny populistów, potrzebna jest jeszcze jedna cecha – antypluralizm. Każdy niemal polityk zapewnia, że reprezentuje „zwykłych ludzi” i chce stawić czoło dotychczasowym elitom. Ale tylko populiści twierdzą, że oni i tylko oni reprezentują lud, a żadna inna partia nie ma racji bytu. To dlatego Viktor Orbán obsadza sądy własnymi nominantami, Donald Trump nazywa krytykujące go media „wrogami ludu”, a Jarosław Kaczyński wszystkich, którzy się z nim nie zgadzają określa mianem „zdradzieckich mord”. Jeśli populista reprezentuje mityczny Lud, a ten ma zawsze rację, to znaczy, że spór z populistą jest sporem z prawdą i dobrem. W logice populistycznej uczciwa opozycja z definicji istnieć nie może.
Definicja Müllera jest niezwykle klarowna i pozwala na dokonanie jasnych podziałów. Z tej perspektywy Trump, Kaczyński czy Orbán to czystej wody populiści, ale już Emmanuel Macron czy Bernie Sanders – nie.
Krytycy niemieckiego politologa twierdzą jednak, że jego podejście – z pozoru tak przejrzyste – w rzeczywistości więcej zaciemnia niż rozjaśnia. Cóż bowiem z tego, że elegancko definiuje populizm, skoro definicja nie przystaje do rzeczywistości. Wyobraźmy sobie bowiem, że Trump, Kaczyński czy Orbán nagle przestają odsądzać przeciwników od czci i wiary albo nawet chwalą niektóre pomysły opozycji, ale poza tym mówią i robią to, co dotychczas. Czy przestaną być populistami?
Może więc populizm – jak wiele innych pojęć w politologii, z demokracją na czele – nie poddaje się prostej definicji? Jeśli jednak tak jest, to nie sposób też jednoznacznie ocenić jego konsekwencji. Czy jest – jak twierdzi Müller – śmiertelnym zagrożeniem dla demokracji, czy też może dostarczyć systemom demokratycznym ożywczego wstrząsu i zbliżyć oderwane od rzeczywistości elity do „zwykłych ludzi”? Innymi słowy, czy populizm może być ziarnem, z którego wykiełkuje społeczna solidarność?
Takie dyskusje toczą się we wszystkich krajach, w których ruchy populistyczne wstrząsnęły scenami politycznymi – od Stanów Zjednoczonych, przez Wielką Brytanię, Holandię, Francję, aż po Polskę. Nad Wisłą nawet przeciwnicy PiS-u przekonują, że partia Kaczyńskiego dobrze zdefiniowała wiele społecznych bolączek, a po jej rządach politycy „głównego nurtu” będą musieli większą uwagę zwracać na społeczną solidarność. W Stanach Zjednoczonych prezydentura Trumpa na nowo ożywiła debatę o nierównościach ekonomicznych i wypchniętych na margines grupach społecznych.
Ale nawet jeśli, paradoksalnie, z doświadczenia populistycznych rządów wypłynie coś dobrego, nie może to być żadne usprawiedliwienie dla populizmu. Po II wojnie światowej w państwach Europy Zachodniej to ze strachu przed rozprzestrzenieniem się sowieckiego komunizmu wprowadzano wiele rozwiązań socjalnych. Nikt rozsądny nie będzie jednak z tego tytułu chwalił kierownictwa KPZR. W tym sensie populizm jest dla demokratycznej polityki jak zawał serca dla organizmu. Kiedy już nas dopadnie, zaczynamy bardziej o siebie dbać, ale mało kto chce dostać zawału.
Populizm nie jest mechanizmem poprawiającym jakość demokracji. Jest dla demokracji chorobą. A w przypadku każdej choroby – lepiej zapobiegać niż leczyć. Żeby to zrobić, trzeba jednak znać przyczyny choroby, a już w tym punkcie trudno o zgodną diagnozę. Czy głos na populistów to wynik kryzysu finansowego, czy może gwałtownych zmian kulturowych?
„Odpowiedź nie jest oczywista, ale myślę, że możemy zwrócić uwagę na kilka zjawisk. Jednym z nich jest uczucie strachu”, mówi znany nowojorski intelektualista Paul Berman, autor m.in. książki „Terror i liberalizm”, w rozmowie z Adamem Puchejdą. „Z jakiegoś powodu atmosfera strachu pojawiła się w wielu miejscach naraz. To strach przed imigrantami, strach przed zmianą, przed społeczną dezintegracją. To nie tylko wynik rozczarowania niespełnionymi obietnicami, jakie składała liberalna rewolucja. To rzeczywisty strach przed tym, że liberalna rewolucja doprowadziła do rozkładu i upadku społeczeństw”.
Populiści na ten strach udzielają prostych odpowiedzi i właśnie w tym istotę populizmu widzi francuski dziennikarz Sylvain Cypel, wieloletni współpracownik „Le Monde”. Populiści obiecują pozbycie się imigrantów, ochronę nawet zbędnych miejsc pracy, zamknięcie granic. To iluzoryczne rozwiązania, które dają tylko złudne poczucie bezpieczeństwa i ucieczki przed zachodzącymi w świecie zmianami. Tymczasem, twierdzi Cypel: „Dziś zatrzymanie globalizacji jest całkowicie niemożliwe. Przecież imigranci przypływają do Europy to nie tylko z powodu biedy i wojny, ale także dlatego, że dziś o wiele łatwiej niż dawniej można przemieścić się z miejsca na miejsce i tam ułożyć sobie życie”.
Dlaczego jednak tak wielu ludzi gotowych jest poprzeć tak proste rozwiązania, nawet jeśli nie wierzą w ich skuteczność? Jak zwraca uwagę wspomniany Paul Berman, wielu Amerykanów głosujących na Trumpa przyznawało, że nie jest to osoba odpowiednio wykwalifikowana do sprawowania tego urzędu! Chęć wstrząśnięcia systemem była jednak większa.
Część komentatorów uważa, że był to wyraz buntu wobec „politycznej poprawności”, która nie pozwalała elitom otwarcie mówić o lękach i frustracjach targających społeczeństwami.
„Nie sądzę, żeby to był problem «politycznej poprawności», ale problem perspektywy – tego, co chcemy zaakceptować i o czym chcemy mówić. Wielu polityków i dziennikarzy to ludzie dobrze wykształceni, zamożni i po prostu nie mają tych samych problemów, co zwykli Niemcy”, mówi dziennikarka „Deutsche Welle” Ines Pohl o populizmie w Niemczech. „Nie pochodzą z klasy robotniczej, nie mieszkają w regionach wiejskich, gdzie dochody są niskie, a bezrobocie wysokie – i dlatego czasami tracą kontakt z rzeczywistością”.
W większości zachodnich demokracji zagrożenie populizmem jest wciąż odsuwane. Wyjątkiem jest Wielka Brytania – gdzie decyzja o Brexicie będzie miała bardzo realne konsekwencje. Co stanie się, kiedy obietnice złożone w czasie kampanii na rzecz Brexitu nie zostaną spełnione? Zdaniem brytyjskiego dziennikarza Stephena Busha związanego z redakcją „The New Statesman”, którego komentarz opublikujemy w najbliższych dniach, jedyną alternatywą jest powrót Londynu do Europy. Z kolei państwa europejskie mają określoną drogę wyjścia z kryzysu – stworzyć instytucje, które pozwolą obywatelom nabrać przekonania, że politycy panują nad szybko zmieniającą się rzeczywistością.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Aktualny numer „Kultury Liberalnej” zapowiada debatę publiczną pt. „Pękające granice, rosnące mury. Populizm czy solidarność?”. Już 12 września 2017 r. w godz. 17.00–20.00 w Sali Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie będziemy kontynuować dyskusję z udziałem autorów oraz innych międzynarodowych gości. Bądź tam razem z nami! Więcej informacji TUTAJ.
Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja.
Opracowanie: Adam Puchejda, Jakub Bodziony, Jagoda Grondecka, Filip Rudnik, Natalia Woszczyk, Łukasz Pawłowski.
Korekta: Marta Bogucka, Dominika Kostecka, Kira Leśków, Ewa Nosarzewska, Anna Olmińska.
Ilustracje: Dawid Widzyk