Na trzy tygodnie przed rozpoczęciem manewrów Zapad-2017, sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg zapytany o rosyjsko-białoruskie ćwiczenia powiedział: „Wszystkie kraje mają prawo ćwiczyć swoje siły zbrojne. Powinny jednak przestrzegać zasady transparentności”. Wcześniej dowódca armii amerykańskiej w Europie, Ben Hodges, określił Zapad-2017 mianem „konia trojańskiego”. Manewry mogą bowiem stanowić zasłonę, która pozwoli Moskwie na pozostawienie rosyjskich żołnierzy i infrastruktury wojennej na Białorusi. Nie tylko w roli straszaka wymierzonego w Zachód – również po to, aby wywierać bezpośrednią presję na białoruskie władze.

Balansowanie na linie

Relacje rosyjsko-białoruskie, co istotne, w ostatnim czasie uległy znacznemu pogorszeniu. Mińsk nieśmiało podejmuję próbę znalezienia równowagi na osi wschód-zachód, czego przykładem jest dwuznaczna polityka wobec konfliktu na Ukrainie. Jako gospodarz spotkań rozejmowych białoruski decydent jawi się jako osoba neutralna, chociaż jego osobiste wypowiedzi wyraźnie ciążą w stronę racji rosyjskich. Łukaszenka sukcesywnie ostudza także zapędy rodzimej, narodowej opozycji. Widać to było choćby podczas marcowych protestów z okazji „Dnia Wolności” – nieuznawanego, a celebrowanego przez przeciwników reżimu, święta. Białoruski rząd zdecydował się wówczas na masowe zatrzymania oraz rozpędzenie manifestacji w stolicy. Nie bez znaczenia jest również retoryka Łukaszenki – w sierpniowym wywiadzie dla rosyjskiej telewizji określił swoją duszę jako „tkwiącą w języku rosyjskim”. Taka postawa – represje z jednej strony, a pozycjonowanie się jako część ruskiego miru z drugiej – musi cieszyć Władimira Putina.

Niemniej uspokajająca polityka wewnętrzna Łukaszenki nie idzie w parze z jego decyzjami dotyczącymi obopólnych relacji. Moskwa wyraźnie wzywa do spłaty długów zaciągniętych przez Białoruś w postaci pożyczek i preferencyjnych cen rosyjskich paliw. Konflikt wybuchł, kiedy na początku tego roku Białorusini zaczęli płacić za gaz mniej niż było to ustalone we wspólnym kontrakcie. W marcu rosyjski premier Dmitrij Miedwiediew wyraźnie pogroził Łukaszence – jeśli jakiekolwiek państwo członkowskie Unii Euroazjatyckiej nie integruje się z pozostałymi, będzie zmuszone do kupowania gazu po cenach rynkowych. Mińskie władze zdecydowanie blokują także projekt budowy nowej bazy wojskowej dla rosyjskiego lotnictwa niedaleko białoruskiego Bobrujska, wzbudzając tym wyraźne zniecierpliwienie strony rosyjskiej. Można widzieć w tym wszystkim próbę sondowania Zachodu przez Łukaszenkę lub staranie się o stworzenie osobistego „planu awaryjnego”. Nie należy jednak zapominać, że białoruska gospodarka jest zbyt niesamodzielna, by w krótkim czasie dokonać jakieś poważnej reorientacji.

NATO-wskie „zielone ludziki”

Przed wspólnymi manewrami Rosja celowo podgrzewała atmosferę. W środowisku politycznych komentatorów od pewnego czasu pojawia się teza o zastąpieniu Łukaszenki przez kogoś zdecydowanie bardziej prorosyjskiego. Pozostawienie rosyjskich żołnierzy po tegorocznych ćwiczeniach mogłoby być krokiem w tę stronę. Białoruska opozycja bije na alarm i przypomina, w jaki sposób Kreml rozpoczął inwazję na Gruzję i Ukrainę. W obu przypadkach konflikty wybuchały krótko po rosyjskich ćwiczeniach wojskowych. Warto zaznaczyć, że już 4 września Telewizja Biełsat informowała o nieoficjalnym rozpoczęciu ćwiczeń, co wynikało ze słów samych rosyjskich żołnierzy stacjonujących pod Borysowem. Jak się okazało, wojskowi przyznali się do tego, że wcześniej uczestniczyli w walkach na wschodzie Ukrainy.

Oś manewrów stanowić będzie fikcyjna próba destabilizacji sytuacji na Białorusi poprzez siły trzech nieistniejących państw. Białoruski wiceminister obrony opisał pozorną agresję, posiłkując się analogiami wobec obecnych konfliktów na Bliskim Wschodzie i w Europie. Rzeczywiście, scenariusz Zapad-2017 przypomina konflikt w Donbasie – z tą różnicą, że teoretyczne parapaństwo ma być wspierane z zachodu przez dwóch agresorów znajdujących się częściowo na terytorium Polski i krajów bałtyckich. Połączone siły rosyjsko-białoruskie mają rozprawić się zatem z europejskim odpowiednikiem „zielonych ludzików”.

Demonstracja siły

Białoruskie Ministerstwo Obrony oszacowało liczbę żołnierzy biorących udział w manewrach na 12 tys. Według ustaleń OBWE ćwiczenia o liczebności przewyższającej 13 tys. powinny być monitorowane przez zagranicznych obserwatorów. Przedstawiając plan Zapadu-2017, Mińsk chciał się zaprezentować jako strona dbająca o przejrzystość i międzynarodowe standardy. Kreml zdaje się tym jednak nie przejmować. Szacunki przedstawione przez Białorusinów nie biorą bowiem pod uwagę paralelnych działań Moskwy. Rosyjskie wojsko już podczas poprzednich wspólnych manewrów organizowało szereg innych ćwiczeń poza oficjalnymi, potęgując tym samym skalę militarnych działań w regionie.

Biorąc pod uwagę rosyjską „nadaktywność”, część analityków NATO szacuje liczbę biorących udział w manewrach na ponad 100 tys. Oczywiście – większość z nich stanowiliby uczestnicy „nieoficjalni”. Podczas ostatniej edycji ćwiczeń w 2013 roku białoruskie Ministerstwo Obrony podało liczbę 13 tys. żołnierzy. Według zachodnich obserwatorów liczba ta była jednak dwukrotnie wyższa. Co więcej, to właśnie wtedy przeprowadzono symulację ataku atomowego na Szwecję oraz testowano strategie, które potem znalazły swoje zastosowanie na Ukrainie i w Syrii.

Należy jednak zaznaczyć, że prawdopodobieństwo dalszej agresji na kraje NATO lub atak na Ukrainę z północy wydają się niskie. Aneksja Białorusi również nie wchodzi w grę – wywołałoby to zbyt dużo napięć na forum międzynarodowym. Także sami Białorusini, choć odczuwający sympatię do Rosji, postrzegają swoje państwo jako odrębne od „wielkiego brata”. Zapad-2017 pozostaje przede wszystkim demonstracją siły Kremla. Wobec sukcesywnego zwiększania obecności wojsk NATO w Polsce i krajach bałtyckich, Moskwa odpłaca po prostu pięknym za nadobne i prezentuje swoje „długie ramię” sięgające byłych republik radzieckich.

Fot. Ćwiczenia rosyjskie Zapad-2013, PD.