Magda Ruta: W wystąpieniu pod Pałacem mówił pan, że „duża część tego, co się teraz dzieje, dzieje się w języku”. Ale ludzie stojący tam przed panem, na ulicy, to nie byli ci sami, którzy kupiliby pana książkę.

Jacek Dehnel: Wiecowa publiczność to ludzie z bardzo różnych środowisk, choć duża część, mam wrażenie, to jednak inteligencja.

Czy tak zwana inteligencja jeszcze w Polsce istnieje? Jeśli tak, w przekroju społecznym to prawdopodobnie grupa nikła?

Tak, niewielka. Polska ma, podobnie jak Rosja, inteligencję powstałą w XIX i XX w., różniącą się od analogicznych grup we Francji, Anglii czy USA. W słowniku angielskim figuruje intelligentsia i oznacza właśnie tę grupę z Polski i Rosji. Ale, choć specyficzna, ma pewne odpowiedniki. Jasne, professionals czy „intelektualiści” nieco się rozmijają z tym pojęciem, bo nauczyciel z małego miasteczka, raczej nie będzie „intelektualistą” w rozumieniu francuskim, zdecydowanie zaś może być „inteligentem”. W każdym jednak rozwiniętym społeczeństwie mamy grupę ludzi, którzy żyją z pracy intelektualnej bądź artystycznej i których zadaniem – poza ich normalną pracą – jest funkcjonowanie jako katalizatory społeczne.

A jednak na tych samych protestach znajduje pan i takie hasła, które dyskryminują i mogą obrażać: „Precz z PiSlamem”, „kurdupel, gnom i karzeł”, „chamy od 500+”, „mentalne wieśniactwo”

Demonstranci to bardzo duża grupa, nie tylko inteligencka. A poza tym i profesor uniwersytetu może używać brutalnego, wykluczającego języka, czego przykładem choćby Stefan Niesiołowski z długą karierą polityczną w ZChN-ie i PO. Zresztą nie podejmuję się pokazywać palcem i mówić, kto jest inteligentem, a kto nie, bo to są rzeczy bardzo płynne, tożsamościowe. Ważne, że bycie inteligentem nie stanowi szczepionki na agresję, niestety.

Spacerowałam przez Stare Miasto z kolegą z „prawicy”, który jest nauczycielem w szkole, przyjechał do Warszawy i zabrałam go na demonstrację, ale tym razem dosłownie: spacerowo. Przyglądaliśmy się, pozostając otwartymi na różnorodne opinie. Powiedział: „Ale słuchaj, społeczeństwo polskie jest proste i może dajmy spokój, może nie silmy się właśnie na bycie inteligencją. Jako Polacy chcemy prostoty. Jesteśmy ludźmi wielkich emocji serca; to nas karmi i nam wystarcza”.

To jest, zasadniczo, gra słowna. Czym innym jest prostota, czym innym – prostactwo. Przekaz, że wszyscy mamy równe prawa, jest przekazem prostym. Łatwiej się nie da. Zapis Konstytucji, jej podstawowe zasady też nie składają się na tekst trudny. Natomiast agresja, całe to wymyślanie od „PiSdzielców” i „Polszewików”, nie ma nic wspólnego z prostotą. To język podkręcony, gra. Nie będę mówił, że wykwintna, bo wykwintna nie jest, ale żadnej w tym prostoty, tylko właśnie prostactwo. Prostactwo może być bardzo rozbudowane; na forach internetowych wytworzył się cały osobny żargon. „POlszewików” jeszcze rozumiem, ale „A POtem co, POjebusy, pójdziecie POdlizywać się euroPOlitykom?” już nie. Piętrowe konstrukcje. Groteskowy barok. Naddatkowy. Jak najdalszy od prostoty. Nie, ja nie mam nic przeciwko prostocie, natomiast przeciwko prostactwu całkiem sporo.

Zapis konstytucji, jej podstawowe zasady też nie składają się na tekst trudny. Natomiast agresja, całe to wymyślanie od „PiSdzielców” i „POlszewików”, nie ma nic wspólnego z prostotą. To język podkręcony, gra. Nie będę mówił, że wykwintna, bo wykwintna nie jest, ale żadnej w tym prostoty, tylko właśnie prostactwo. | Jacek Dehnel

W wystąpieniu mówił pan, żeby nie obrażać siebie nawzajem, nie przekraczać granicy. Że znajdujemy się w groźnym momencie dziejowym i możemy go przezwyciężyć wyłącznie poprzez poszanowanie wzajemnej godności.

Każdy z nas ma jakieś wyczucie językowe i wiemy, jakie słowa są powszechnie uważane za obelżywe. Ale mamy też indywidualne, niekiedy przesadne granice tego, co obraźliwe. Niedawno miałem na Facebooku spór z panią, którą obraziło, że napisałem „O, Jezu”, bo to jest „wzywanie imienia Pana Boga nadaremno”. Tyle że to wewnętrzny przepis jej religii, niespecjalnie zresztą przestrzegany, bo gdyby tak było, to cały ten rzekomo katolicki naród musiałby cały czas siedzieć w więzieniach za obrazę uczuć religijnych po każdym „Dżizas”, „Jezu!” albo „O, rany”.

I tu są dwie sprawy: po pierwsze, ta pani mogła naprawdę poczuć się urażona z powodu językowo-religijnej nadwrażliwości, ale trudno być zakładnikiem takich osobniczych oburzeń. A po drugie, mogła to wykorzystać do zbudowania argumentu. To, że ktoś powie, że został obrażony, a nawet poczuł się obrażony, nie oznacza automatycznie, że dany tekst jest obraźliwy.

Czyli tak naprawdę nie chodzi o język. Tylko o pewną nieadekwatność.

Chodzi o język. Ale, jako że jesteśmy w obszarze sporu i retoryki, rzeczy nieobraźliwe będą czasem opisywane jako obraźliwe – i odwrotnie. W retoryce dużo da się zrobić, naginając słowa i opinie, stosując sztuczki erystyczne. Powróćmy jednak do rzeczy podstawowych. Po moim wystąpieniu niektórzy twierdzili, że głoszę powszechną miłość, idealistyczne postulaty, byśmy się wszyscy kochali i zarzucili spory. Absolutnie nie.

Nie?

Nasz spór dotyczy łamania podstawowych praw tego społeczeństwa, czyli Konstytucji. Wszystkie prawa stanowione przez parlament muszą być z Konstytucją zgodne. Parlament może zmienić dany zapis Konstytucji, ale tylko w trybie przewidzianym przez ustawę zasadniczą. Krytykujmy łamanie praw, krytykujmy, używając nawet bardzo ostrych słów. Sam zresztą często nie oszczędzam dyskutantów – staram się jednak, żeby atakować konkretne słowa i działania, a nie czyjąś tożsamość czy cechy nieistotne dla sprawy.

Słowa „przestępca” możemy użyć?

Nie ma aż takiego problemu z tym, że ktoś nazywa polityków z przeciwnej strony – PiS-u, PO, dowolnej partii – choćby i „bandytami”. Przesadzone czy nieprzesadzone, mieści się to w przyjętych granicach, choć często jest nieskuteczne a nawet przeciwskuteczne. Jeśli natomiast piszemy „te tępe baby”, to w żaden sposób nie wzmacniamy naszego argumentu realnie, tylko łączymy jakąś wadę – głupotę, powiedzmy – z kobiecością, podpinając się pod istniejące w społeczeństwie pokłady mizoginii. To bardzo kuszące, żeby wprzęgać w spór taką funkcjonującą już nienawiść, zwłaszcza stłumioną. Nienawiść wobec kobiet, Żydów, wszelkich obcokrajowców, Niemców, Rosjan, uchodźców oczywiście, muzułmanów. To właśnie najbardziej „żarło” w czasie kampanii wyborczych; dlatego partyjka Gowina w swoim haniebnym oświadczeniu straszy uchodźcami.

Każdy z nas, nawet jeśli bardzo się przed tą świadomością broni, wie, kiedy stawia zarzuty niemerytoryczne albo obraźliwe – na przykład mówiąc o „PiSlamie”, o „PiSdzielcach”, o „karle”. Nie tym zawinił Jarosław Kaczyński, że jest niski, są zresztą niżsi politycy. Albo samotni. Prezes PiS-u jest w stanie bezżennym, ale kawalerem był też jeden z najbardziej empatycznych ludzi w naszej historii XX wieku: Janusz Korczak. To nie stan cywilny jest istotny, tylko działania.

Ale teraz pytanie, czy w takim razie demonstrujący upuszczają emocje i mówią – brzydko mówiąc – co popadnie?

Zaprzęgają istniejące w społeczeństwie rezerwy nienawiści. Bo to bardzo nielubiące się nawzajem społeczeństwo.

Mówiące samo do siebie.

Oczywiście. Każdy z nas należy do przynajmniej kilku grup, które można obrazić. Jeśli pani jest ze wsi, a ja jestem z miasta, to ja będę mówił o pani, że pani jest „wieśniara” albo „słoik”, a pani będzie mi mówiła, że jestem „Warszawka”, że „nie rozumiem prostego człowieka” i „jeżdżę wypasioną furą”, choć w rzeczywistości nie mam nawet prawa jazdy.

Jeżeli byłbym hetero czy katolikiem, to na mnie też można by znaleźć jakiś bat, ale przy grupach większościowych jest o niego trudniej, hejt jest słabiej ugruntowany społecznie, bo większość uważa, że jest – w przeciwieństwie do mniejszości – fajna. Przy czym „większość” może być myląca. Wyjątek to kobiety, które są liczniejsze od mężczyzn, ale ugruntowane historycznie i kulturowo zasoby nienawiści, stereotypów, upokarzających sądów o kobietach są ogromne. To nie znaczy, że nie ma hejtu na mężczyzn, różnych durnych haseł, jak to, które na demonstracji skandowały Dziewuchy Dziewuchom: „Sprawiedliwość jest kobietą”. Nie. Sprawiedliwość jest pojęciem. Jakbyśmy powiedzieli, że „Rozum jest mężczyzną”, to one by się – słusznie – oburzyły, że to bzdura. Sprawiedliwość jest naszym wspólnym dobrem, nie ma nic wspólnego z płcią, nie ma żeńskich organów rozrodczych, rozum zaś nie ma męskich organów rozrodczych, a jedynie rodzaj męski rzeczownika. Te bzdury zaprzęgają energię ze stereotypów i połączony z nią gniew. Przeciwko kobietom, mężczyznom, czy dowolnej innej grupie.

Każdy z nas, nawet jeśli bardzo się przed tą świadomością broni, wie, kiedy stawia zarzuty niemerytoryczne albo obraźliwe – na przykład mówiąc o „PiSlamie”, o „PiSdzielcach”, o „karle”. Nie tym zawinił Jarosław Kaczyński, że jest niski. | Jacek Dehnel

Tekst pańskiego przemówienia szeroko rozszedł się w sieci. Z jakimi reakcjami pan się spotkał?

Pisali potem do mnie różni internauci, również tacy, którym się nie podobało. Twierdzili, że to jest osłabianie; że jak nas biją pięścią, to trzeba pięścią oddawać. Ale napisał do mnie również pewien pan, że ma inne ode mnie poglądy, że głosował na PiS ze względu na społeczną wrażliwość na nierówności społeczne, ale cieszy go, że również po drugiej stronie takie teksty powstają. I że on nie może znieść tego języka władzy. Że go to wszystko strasznie rozczarowuje.

Ja to rozczarowanie widziałem w tłumie już wcześniej, w czasie poprzednich protestów. Kiedy ze sceny padały mizoginiczne albo homofobiczne treści, ludzie robili miny z cyklu: „Ile można? Kiedy oni wreszcie przestaną?”. To kwestia po części pokoleniowa: przez prawie trzy ostatnie dekady dużo się zmieniło w stosunku do mniejszości. Coś, co uchodziło wśród inteligencji w latach 80. czy 90., teraz po prostu strasznie razi. A wielu z mówców wiecowych nadal tkwi mentalnie w tamtych czasach.

To znaczy?

Na przykład te upupiające, uprzedmiatawiające maniery odnoszenia się do kobiet, do mniejszości, do stereotypów. „Witamy piękne panie”, „Gdybym był kobietą, to bym się wzruszył”. I nie jest to związane z wiekiem, tylko z podejściem do świata. Są ludzie, którzy przez szkolenia, refleksje, ćwiczenia duchowe przeszli długą ścieżkę: od bardzo dyskryminujących do otwartych. I pewnych rzeczy już nie powiedzą – chociaż powiedzieliby je 10, 20, 30 lat temu i jeszcze dziwiliby się, gdyby ktoś im zwrócił uwagę. A inni się zatrzymali. I ci albo muszą odejść, albo iść na szkolenie. Jak powiedział mój przyjaciel Tymon Tymański – człowiek może się rozwijać albo zwijać.

To co zrobić, aby edukować tych, którzy się „zwijają”, zamiast rozwijać?

Są od tego specjaliści: od retoryki, od działań antydyskryminacyjnych. Nie widzę powodu, dla którego partie istniejące w parlamencie albo tak duże grupy jak KOD nie mogły zorganizować szkoleń dla swoich liderów. Ale pierwsza musi być konstatacja, że coś jest nie tak. A bardzo trudno powiedzieć: „coś jest nie tak ze mną, z nami”.

Ugruntowane historycznie i kulturowo zasoby nienawiści, stereotypów, upokarzających sądów o kobietach są ogromne. To nie znaczy, że nie ma hejtu na mężczyzn, różnych durnych haseł, jak to, które na demonstracji skandowały Dziewuchy Dziewuchom: „Sprawiedliwość jest kobietą”. Nie. Sprawiedliwość jest pojęciem. Jakbyśmy powiedzieli, że „Rozum jest mężczyzną”, to one by się – słusznie – oburzyły. | Jacek Dehnel

Rada Języka Polskiego zamieściła ostatnio na swojej stronie oświadczenie, że język debaty publicznej się brutalizuje. W ubiegłym roku uczestniczyłam w Paryżu w siedzibie UNESCO w debacie pod tytułem „From Words to Genocide”, „Od słów do ludobójstwa”. Dlaczego słowa są tak groźne?

Słowa mogą nam służyć do budowania wspólnoty, ale i do budowania agresji. Nigdy chyba nie wydarzyło się ludobójstwo, które by nie miało podbudowy językowej, zmontowanej wokół słów-kluczy, słów-symboli. Sposobów jest wiele. Po pierwsze: odczłowieczenie przeciwnika. Dopóki w naszym współobywatelu, w obywatelu sąsiedniego kraju czy plemienia widzimy człowieka, dopóty włączają nam się atawistyczne systemy empatyczne. Ale – przez negatywne ćwiczenia – możemy doprowadzić do tego, że ten ktoś staje się „bydłem”, „insektem”, „pasożytem”. A pasożyt to coś, co nie czuje; coś, co tylko nam szkodzi; co możemy tępić, ponieważ nie jest grzechem ani zbrodnią zabicie pasożyta.

Szczególnie jeśli jest to pasożyt w liczbie mnogiej. Pasożyt zbiorowy. Tym bardziej nie podlega empatii.

Oczywiście. Sposób drugi: podkreślanie różnic, a nie podobieństw. Stereotypizacja i przypisywanie cesze obojętnej, jak wyznanie, płeć, rasa, pochodzenie etniczne, jednoznacznie negatywnych konotacji. Jeżeli mówimy, że „wszyscy Żydzi”, „wszyscy Polacy” są „złodziejami, mordercami, gwałcicielami”, to ma swoje skutki. Donald Trump stwierdził, że niemal wszyscy Meksykanie są gwałcicielami i przestępcami. U nas padło, że protestujący to bolszewickie upiory i ubeckie wdowy. O gejach często się mówi, że to pedofile. To samo o księżach, a przez rozszerzenie o katolikach. Katolicy to obrońcy pedofilów, a zatem, symbolicznie, pedofile. To po prostu jedna z technik, które pozwalają na budowanie nienawiści. Mamy świetne przykłady: antysemityzm w Niemczech w latach 30., ludobójstwo w Rwandzie, gdzie ogromny ruch propagandowy nazywał Tutsich karaluchami, albo była Jugosławia, gdzie wszystko przebiegło błyskawicznie od opartej na zaszłościach retoryki nacjonalistycznej do potwornie brutalnej przemocy, morderstw, gwałtów. Tę nagłą erupcję przemocy nakręcił właśnie język. I, podobnie jak dziś u nas, intelektualiści jugosłowiańscy – no, nie wszyscy, bo taki Radovan Karadžić był przecież poetą – próbowali powstrzymać ten pęd. Ale retoryka została już zbyt głęboko wszczepiona.

Rada Języka Polskiego mówi, że brutalnego języka używają przede wszystkim publicyści, dziennikarze, urzędnicy państwowi i politycy. Nie wymienia pisarzy. Czy pisarze w ten czy inny sposób powinni stać na straży języka publicznego?

W obronie języka powinien stać każdy z nas, jego użytkowników – nie mówię „każdy Polak”, bo jest też sporo użytkowników polszczyzny, którzy nie poczuwają się do bycia Polakami, a i też pewna część Polaków, którzy nie mówią po polsku, na przykład niemowlęta – jest to bowiem nasze wspólne dobro, przestrzeń wspólna, za która jesteśmy odpowiedzialni. Ale są też specjaliści od języka: retorzy, poloniści, pisarze, wybitni księża-homiletycy, politycy specjalizujący się w mowach. Na nich – na nas – ten ciężar spoczywa bardziej.

Gdzie powinniśmy pilnować języka?

Tam, gdzie z niego korzystamy. Prywatnie, półprywatnie, a zwłaszcza publicznie. Inną wagę ma dyskryminujący komentarz, który nam się wymsknie w gronie bliskich, bo każdy z nas ma lepsze i gorsze dni, każdy z nas ma prawo do osobistej sfery, w której robi różne, czasem brzydkie, rzeczy. Kiedy jednak mówi czy robi je publicznie, sytuacja jest inna.

Jak pilnować języka publicznego?

Proponuję kilka ścieżek. Po pierwsze: wymaganie od samego siebie, bo to zawsze ścieżka najlepsza etycznie. Po drugie: wymagać od innych. Nie dawać przyzwolenia na dyskryminujące słowa, krytykować je, nie zgadzać się na nie. Zarówno kiedy dotyczą nas bezpośrednio – stąd ja na przykład walczyłem i walczę z tekstami homofobicznymi – jak i kiedy dotyczą innych. Choć nie należę do grupy chorych psychicznie, to razi mnie używanie chorób psychicznych jako bata na przeciwników; nie jestem też kobietą, ale uważam, że nie ma miejsca na język mizoginiczny.

Po trzecie: pomoc instytucji. W ostatnich miesiącach mieliśmy kilka przypadków drastycznego łamania praw współobywateli – za pomocą języka – przez naukowców. Myślę o panu Piotrze Nowaku, który pisał, żeby nie wpuszczać „wariatów” na uniwersytety. Używał przy tym języka potwornie stygmatyzującego osoby chore psychicznie i osoby z zespołem Aspergera. Nowak został jakoś zdyscyplinowany, ale zaraz mieliśmy pana Artura Góraka z Lublina, który w czasie demonstracji pisał, by „strzelać do tego bydła”, a potem, że „bydło” jest „zarażone wścieklizną”. Zobaczymy, jak uczelnia zareaguje; rzecznik dyscyplinarny zażądał dość surowej kary – naganę i zakaz wykonywania funkcji kierowniczych przez 5 lat.

Czy to są już przestępstwa o podłożu językowym? Namawianie do zabójstwa.

Nie jestem prawnikiem, o takich rzeczach decyduje sąd. Ale dla mnie jest to z absolutnie niedopuszczalne. I tak dochodzimy do kolejnej ścieżki: możemy składać zawiadomienia o przestępstwie na policji lub w prokuraturze. Choć często wystarczy nacisk łatwiejszy. Na Facebooku często piszą obrzydliwe rzeczy ludzie, którzy podają miejsce zatrudnienia. Powiadamiajmy o tym pracodawców, wysyłajmy zrzuty ekranu. Jeśli sami mają firmy, stosujmy bojkot konsumencki, wystawiając im negatywne oceny na stronie przedsiębiorstwa. To naprawdę działa.

Im bardziej będziemy się troszczyć o język i przestrzeń wspólną, tym będziemy szczęśliwsi. Eksplozja agresji krzywdzi ofiarę ataku, ale również budzi w niej frustrację, która pójdzie dalej. To coś, co zatruwa nas wszystkich. Walczmy z tym.

Pozostaje pytanie, jak to regulować prawnie – bo ja uważam, że powinno się na przykład dyscyplinować portale, żeby były zmuszone zatrudniać moderatorów, usuwających treści karalne.

Ale na Facebooku kto to ma zrobić? Przecież on jest jakąś nieskończonością.

Facebook jest nieskończonością, która generuje również nieskończone zyski. Nie ma powodu, żeby prywatna firma maksymalizowała zyski, a nie wydawała ich na wspólnotę, która je generuje.

Wydaje się, że Facebook sprzyja plemienności: to znaczy, że jeżeli sformujemy wystarczająco dużą grupę ludzi, którzy zgłaszają jakiś post, to możemy – bez względu na jego treść – doprowadzić do usunięcia treści i zablokowania jej autora. Tak działo się na przykład z pisarzami ukraińskimi w czasie najgorętszego okresu wojny Rosji z Ukrainą. Nasyłano na nich trolle, które zgłaszały posty, wprawdzie nieobraźliwe, ale ze względu na liczbę zgłoszeń to działało. A to rzecz niedopuszczalna.

Niedopuszczalna, bo czyni się to tak mechanicznie?

Tak, bo w ten sposób rozmywa się odpowiedzialność za słowo. Mamy do czynienia wyłącznie z walką na skrzykiwanie szabel: jeżeli skrzykniemy trzydziestu, trzystu, trzy tysiące luda na nasze żądanie – to możemy kogoś zablokować. Mnie zresztą takie akcje też spotykały. W czasach z coraz większymi grupami zautomatyzowanych botów jest to ogromne zagrożenie dla swobody debaty, a przecież doskonale wiemy, że Facebook stał się narzędziem globalnym. Można pozostawać poza nim, ale sam w sobie jest bezkonkurencyjny, a zatem stał się naszym wspólnym dobrem. Tu konieczne byłyby chyba rozwiązania na poziomie międzynarodowym, ale na poziomie legislacji krajowej możemy sobie radzić z całym mnóstwem innych portali.

A czy Facebook intelektualizuje społeczeństwo? Większość z nas wyszło ze szkół średnich i zajmuje się czymś innym niż pisanie. Czy Facebook – i internet w ogóle – pozwala nam chociaż przez sekundę studzić myśli, ponieważ zanim będą powiedziane, muszą być napisane, a pisanie spowalnia agresję?

Nie sądzę. Z jednej strony dobrze, że Facebook i cały internet jest medium tekstowym. W latach 80., 90. był taki okres, że – za wyjątkiem wąskiej grupy specjalistów – mogliśmy się obywać jako cywilizacja bez pisma. Telefony i telewizja sprawiały, że umiejętność pisania się wypłukiwała. Zmieniły to esemesy i internet.

Z drugiej strony, nie uważam, żeby Facebook podnosił jakość debaty publicznej. Problemem jest zwłaszcza łatwość udostępniania niesprawdzonych informacji.

Poza tym sam w sobie bardzo nas bańkuje społecznie, a jego algorytmy wzmagają to jeszcze, udostępniając nam to, co chcemy zobaczyć, oddalając treści z innych baniek. To prowadzi raczej do polaryzacji niż do jednoczenia społeczeństwa – widzimy tylko nasz przekaz, oddalając się coraz bardziej od współobywateli. Każdy z nas ma zupełnie inny Facebook. Ten system się uczy: jeśli poszukujemy wiedzy o świecie ze sprawdzonych źródeł, to na takie treści będziemy się natykać. A jeżeli szukamy tylko obrazków z kotami i potwierdzenia, że muzułmanie chcą zalać Polskę i nas wymordować, to właśnie to będziemy dostawać na wallu.

Co jest najgroźniejszym źródłem inspiracji do tworzenia haseł nienawiści, o których mówił pan w swoim wystąpieniu? Internet, politycy i życie polityczne?

Myślę, że najgroźniejsze są te pokłady wzajemnej nienawiści, które tkwią w społeczeństwie.

Bardzo stare, bardzo głęboko osadzone w kulturze, w religii, w stereotypach przekazywanych z rodziców na dzieci, w języku, w powiedzeniach.

W jakich na przykład?

„Uważaj, żeby Cię nie ocyganił”, „nie bądź taki Żydek, pożycz pięć złotych”, „masz pedalski sweterek”. Każdy z nas ma w sobie ten dyskryminujący potencjał, bo wychowujemy się w określonej kulturze, a każda kultura, każde społeczeństwo ma swoje niesprawiedliwe kody, skojarzenia, stereotypy. Nie wystarczy powiedzieć sobie „nie będę dyskryminował/a”, trzeba się w tym nieustannie ćwiczyć. Myśleć krytycznie. Kwestionować.

*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Memoriał Wolnego Słowa na Skwerze Wolnego Słowa w Warszawiel Aut. Happa [CC BY 3.0]; Źródło: Wikimedia Commons