Dwa lata rządów Zjednoczonej Prawicy skłaniają do refleksji na temat stanu polskiej demokracji. Sądzę, że głównym problemem nie jest naruszanie praworządności przez PiS i tendencje do autorytarnego stylu rządzenia, lecz słabe perspektywy na przyszłość związane z niedojrzałością głównych sił politycznych po obu stronach konfliktu.
Wymagania wyborców rosną
Z jednej strony mamy partię rządzącą, której podstawowym mankamentem jest brak zrozumienia, że funkcjonowanie państwa opiera się zachowaniu ciągłości, a posiadanie władzy jest tylko zjawiskiem przejściowym i że nic na siłę w demokracji się nie zrobi. Z drugiej strony sytuują się partie opozycyjne, których nie stać na przedstawienie przekonującej formuły rządzenia. Dla liderów Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej przestrzeń polityczna sprowadza się do walki z obozem rządzącym, tak jakby to było ważniejsze od sposobów pobudzania wzrostu gospodarczego, wielkości emerytur czy niewydolności opieki zdrowotnej.
W interesie każdej klasy politycznej jest przestrzeganie zasady fair play. W odniesieniu do sceny politycznej dotyczy to zawierania kompromisów z przeciwnikami i chęci do prowadzenia dialogu. Chodzi o zastosowanie tej zasady w praktyce i uwzględnianie zmian, które należy brać pod uwagę, zabiegając o poparcie wyborców. Pierwsza refleksja dotyczy zmieniającej się struktury społecznej. Dla zrozumienia dynamiki systemu demokratycznego ważne są przekształcenia związane z postępującym rozwojem wykształcenia i wiedzy. W przypadku Polski odsetek ludzi z wyższym wykształceniem zwiększył się w latach 1990–2017 z 7 do 22 proc. Wyborcy coraz lepiej orientują się w złożoności systemu politycznego i są w tej dziedzinie mądrzejsi, a przez to bardziej krytyczni i wymagający, co odnosi się również do partii opozycyjnych. Można różnie oceniać perspektywy wyborcze PO, jednak sformułowałbym hipotezę, że oscylowanie przez nią wokół 20-procentowego poparcia dokonuje się tylko siłą rozpędu. Słabością Platformy jest przybieranie pozy jedynej ostoi demokracji i przekonywanie, że głosowanie na PiS jest w dalszym ciągu w złym tonie. Jest to powtórzenie standardowego schematu z lat 2005–2007, który wśród ludzi śledzących wydarzenia polityczne już się zużył.
Niszczenie opozycji się nie opłaca
Do rosnących wymagań wyborców dodałbym efekt prawa malejącej użyteczności krańcowej. Zgodnie z zasadami ekonomii korzyści płynące z każdego kolejnego dobra (jednostki) są mniejsze od korzyści płynących z poprzedniego. Sądzę, że prawidłowość ta sprawdziła się w przypadku rządów Platformy. PO przegrała m.in. dlatego, że zdaniem społeczeństwa za długo rządziła. Z tego też powodu niewątpliwe osiągnięcia koalicji PO–PSL, takie jak wzrost realnych dochodów, obniżanie się stopy bezrobocia, uniknięcie kryzysu finansowego i inne „korzyści” coraz słabiej przekładały się na popieranie jej rządów. Politykom Prawa i Sprawiedliwości również wydaje się, że prawo malejącej użyteczności krańcowej nie zahamuje pozytywnej oceny ich rządów. Wyniki badań CBOS-u wskazują, że odsetek dorosłych Polaków popierających rząd Beaty Szydło zwiększył się od września 2016 r. do września 2017 r. z 46 do 55 proc., a w przypadku polityki gospodarczej – z 31 do 49 proc. i jest od 1989 r. najwyższy (!). Wzrost ten dokonuje się mimo szerokiego sprzeciwu wobec reformy sądownictwa, co pozwala wnioskować, że społeczeństwo polskie kieruje się w ocenie partii politycznych kryteriami instrumentalnymi i że do obniżenia poparcia nie dojdzie. Inaczej mówiąc, ludzie częściej oceniają PiS na podstawie programu 500+ i obniżenia wieku emerytalnego niż w odniesieniu do przestrzegania pryncypiów dotyczących Trybunału Konstytucyjnego i niezależności systemu sądowniczego od władzy. Polska nie byłaby tu wyjątkiem, ponieważ – jak wynikałoby z badań prowadzonych w społeczeństwach zachodnich – pragmatyczne podejście do oceny systemu politycznego jest charakterystyczną cechą demokracji. Ale dla polityków Prawa i Sprawiedliwości byłoby to krótkowzroczne podejście. O ile prezes Kaczyński nie musi się bać utraty popularności wyborców, to młodsi reprezentanci tego ugrupowania powinni brać pod uwagę, że w demokracji przegrana wyborcza jest normą, której nie da się uniknąć. Tak więc nie opłaca się dążenie do unicestwiania opozycji przez rozliczanie jej z przestępstw, których nie popełniła. Gdyby bowiem Platforma wygrała wybory, będzie postępować tak samo. Lider PO zapowiedział już ministrowi spraw wewnętrznych, iż postawi go przed sądem za to, że „ma krew na rękach” (cytuję jako ilustrację trwania przy oklepanych formułach, chociaż teatralnym gestami posługują się wszystkie partie, nie tylko PO).
PiS nie zatrzyma obywatelskiego dążenia do autonomii
Trzecią prawidłowością jest kształtowanie się w Polsce postaw, które Ronald Inglehart nazwał „potrzebami samoekspresji”, formułując tę hipotezę w ogólniejszym kontekście dotyczącym rozwoju społeczeństwa postmaterialistycznego. W społeczeństwach postindustrialnych wzrost zamożności i stopy życiowej prowadzi – jego zdaniem – do osłabienia roli warunków materialno-bytowych w hierarchii wartości. Problemy egzystencjalne zastępowane są przez dążenie do kreatywności, co w odniesieniu do sfery polityki oznacza przypisywanie mniejszego znaczenia partiom politycznym na rzecz samodzielności i inicjatyw oddolnych. Do przejawów kształtowania się potrzeby samoekspresji w Polsce można zaliczyć manifestacje Komitetu Obrony Demokracji, czarny protest i inne przedsięwzięcia podejmowane w wyniku samoorganizowania się sfery publicznej. Nie oznacza to, że mieszkańcy Polski przestali się kierować względami materialnymi. Chyba wszystkim zależy na zbliżeniu się do poziomu zamożności społeczeństw zachodnich, jednak pod względem aktywności politycznej coraz większego znaczenia nabiera dążenie do autonomizacji. Rządowi PiS-u nie uda się zastopowanie tego procesu, mimo że konsekwentnie próbuje to robić, lokując się po stronie tych partii, które są przeciwnikami inicjatyw niekontrolowanych przez władze.
Grozi nam demokratyczny monocentryzm
Należy pamiętać, że reguły demokracji zawsze mogą się stać źródłami dysfunkcji. Prawidłowością jest, że dobre narzędzia bywają wykorzystywane w złym celu. Prawdopodobnie pierwszym badaczem, który zwrócił na to uwagę, był Alexis de Tocqueville, który opisywał negatywne skutki wolności jednostek dla spójności społecznej na przykładzie Stanów Zjednoczonych. Jest tu uniwersalne zjawisko, ponieważ nie da się całkowicie wyeliminować korupcji urzędników, obsadzania lukratywnych stanowisk znajomymi i manipulacji wyborczych. W analizach politologicznych do przykładów nadużywania demokracji zaliczane są m.in. manipulowanie opinią publiczną w celu przeprowadzenia inwazji na Irak przez rządy Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, populizm Frontu Narodowego Le Pen, a ostatnio – sukces wyborczy Alternatywy dla Niemiec. Przechodząc do Polski, do patologii w łagodniejszej postaci zaliczyłbym oznaki dezynwoltury ze strony prominentnych działaczy PO (spożywanie ośmiorniczek za państwowe pieniądze przyczyniło się do jej przegranej w wyborach), do groźniejszych – ograniczenie niezależności sądów przez polityków PiS-u. O ile to pierwsze było oznaką braku profesjonalizmu (jak się ludzi denerwuje ostentacyjną konsumpcją, trzeba się liczyć z kosztami), to poczynania PiS-u mogą doprowadzić do demokratycznego monocentryzmu, który będzie prawdziwą dysfunkcją. Sądzę, że w przypadku Polski wynika to ze splotu okoliczności (słaba lewica nie kontroluje partii prawicowych, które dominują), ale i ze znanej prawdy, że kilkadziesiąt lat demokracji to za mało, żeby się jej dobrze nauczyć.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons
* Tytuł i śródtytuły od redakcji.