Co się kryje za dwiema przecinającymi się literami „C” – logo Chanel? Ubrania, buty i torebki za dziesiątki tysięcy złotych, perfumy w szklanych flakonach, luksusowe kosmetyki… Nie tylko. Zanim te produkty stały się pożądane na całym świecie, czasem tylko ze względu na znajdujący się na nich firmowy znaczek, ktoś musiał zapracować na ich sukces. Zrobiła to sto lat temu bardzo konkretna osoba: Coco Chanel. Dzisiaj jest już ona postacią popkultury, m.in. dzięki filmowi „Coco Chanel”. W ostatnim czasie powstała o niej również książka dla dzieci – „Coco i jej mała czarna sukienka” Annemarie van Haeringen. I bardzo dobrze, bo opowieść o życiu Chanel jak mało która nadaje się na książkę dla najmłodszych. Pokazuje bowiem przede wszystkim, że w życiu liczą się ciężka praca oraz wiara we własne siły i w to, że można zmienić zastany porządek świata.
Van Haeringen nie zabiera się za całą biografię. Wybiera tylko kilka ważnych momentów z życia Coco – przede wszystkim pierwsze 30 lat XX w., kiedy zaczyna się przygoda Chanel z modą i kiedy odnosi ona pierwsze sukcesy, które potem zbudują jej legendę. Co zapewne spodoba się młodym czytelnikom, tekstu w książce jest mało, dużo zaś – ilustracji: barwnych, tętniących życiem, inspirowanych podobno Matisse’em (autorka dostała za nie m.in. prestiżową holenderską nagrodę Zilveren Penseel).
Najpierw poznajemy dzieciństwo bohaterki. Widzimy małą Coco na kolanach, w pocie czoła szorującą podłogę, nieszczęśliwą, że „mieszka w sierocińcu, choć jej tata żyje. A to chyba gorsze niż bycie sierotą. To tak, jakby zostać odrzuconym, pomyłką, kopciuszkiem”. Jak się jednak okazuje, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Lata spędzone w domu dziecka sprawiają, że „[g]dy Coco ma jedenaście lat, potrafi już przepięknie szyć. Umie także robić na drutach, szydełkować, haftować, cerować, łatać i ciężko, ciężko pracować”. Właśnie te umiejętności pozwolą jej później rozwinąć skrzydła (może to zachęci nasze pociechy do sięgnięcia po przybory do szycia?). A te Coco od małego bardzo chce rozwinąć.
Dlatego gdy już dorasta, bez wahania przyjmuje posadę szwaczki, „a wieczorami tańczy i śpiewa w klubie nocnym”. Wykazując się niemałą odwagą, uporem i siłą przebicia, „[p]ewnego dnia z walizeczką w ręku puka do drzwi niezwykle bogatego znajomego”, któremu proponuje, by ją zatrudnił. On się zgadza i w ten sposób otwiera drogę Chanel do lepszego świata – świata bogatych ludzi.
Dziewczyna szybko zauważa, w jak bardzo niepraktycznych ubraniach chodzą dostojne damy. Wcale jej do tego nie ciągnie, wręcz przeciwnie, dlatego postanawia to zmienić. Zaczyna od siebie. Nie nosi uwierających gorsetów, szyje sobie spodnie do jazdy konnej (na wzór tych pożyczonych od stajennego), w których zdecydowanie wygodniej niż w sukience siedzi się w siodle, i projektuje kapelusz w minimalistycznym stylu – bez statków, gołębi czy owoców na głowie. Zainteresowanie jej skromnymi nakryciami głowy jest na tyle duże, że wkrótce Chanel otwiera swój sklep.
A potem wszystko – przynajmniej w książce [1] – idzie już z górki. Kobiety są zachwycone pomysłami Coco, która pokazuje im, jak mogą ułatwić swoje życie. Udowadnia im na przykład, że mogą nosić sukienkę, „której kobieta nawet nie poczuje na sobie. Suknię, w której można tańczyć i jeździć na rowerze”.
Po lekturze książki van Haeringen, z której dowiadujemy się, jakie cele przyświecały Coco Chanel, uderza to, co dzieje się obecnie z jej spuścizną. Z jednej strony luźną, dzianinową sukienkę ma dzisiaj w swojej szafie każda kobieta. Każda zna też perfumy Chanel nr 5 i małą czarną. Te rzeczy bardzo nam już spowszedniały. Z drugiej strony, paradoksalnie, same szukamy udziwnień i wracamy do kapeluszy z gołębiami na głowie, od których prawie sto lat temu uwolniła nas Coco.
Widać to zwłaszcza, gdy spojrzy się na pokazy mody. Choćby na te organizowane przez dom mody Chanel, od lat 80. prowadzony przez Karla Lagerfelda. Zacznijmy od scenografii, którą Lagerfeld sam wymyśla – w ciągu ostatniej dekady, wydając nieprawdopodobne pieniądze, zmienił on Grand Palais m.in. w wielką farmę, supermarket ,stację kosmiczną czy w egzotyczną scenerię z sześcioma wodospadami na tle skalnych ścian. Projektowane przez Lagerfelda ubrania są nie mniej ekscentryczne niż jego pomysły na scenografię pokazów. Na pewno daleko im do wygodnych, luźnych sukienek i skromnych codziennych nakryć głowy, jakie wymyśliła Coco. Czy Chanel żyjąca w XXI w. podpisałaby się pod tymi projektami? Gdzie w tym jej ślady?
Przede wszystkim w tym, że Lagerfeld nie podporządkowuje się głównemu nurtowi i stawia na indywidualizm. Trudno zresztą oczekiwać, żeby projektował tak, jak niegdyś Coco. Zdecydowanie bardziej niepokojące niż to, że ubrania spod znaku Chanel przestały być wygodne i praktyczne, jest to, że dwie przecinające się litery „C” nie są już symbolem wyzwolenia kobiety. Są przede wszystkim symbolem luksusu, a jednocześnie… kiczu. Logo Chanel pojawia się teraz wszędzie, nie tylko na oryginalnych produktach domu mody. Ludzie na całym świecie marzą o tym, żeby mieć cokolwiek ze znaczkiem wykreowanym przez Coco. Choćby długopis albo pendrive. W konsekwencji, co uderzające, Chanel już nie wyzwala. Wręcz przeciwnie. Przecinające się litery „C” są raczej symbolem zniewolenia – przez świat mody i galopujący konsumpcjonizm.
Dobrze, że dzisiaj, kiedy zewsząd jesteśmy bombardowani coraz to nowymi produktami must have z dwoma „C”, Annemarie van Haeringen przypomina nam, po co Coco Chanel zajęła się modą.
Przypisy:
[1] Warto pamiętać, że dorosłe życie Coco Chanel wcale nie było usłane różami. Podejrzana o współpracę z Niemcami w czasie II wojny światowej, straciła dobrą reputację. Zmuszona opuścić Francję, wyemigrowała do Szwajcarii. Dopiero po pewnym czasie – w 1954 r., kiedy zaproponowała kobietom prosty kostium: żakiet bez kołnierzyka wykończony plecionką i obcisłą spódniczkę, wróciła do łask jako projektantka.
Książka:
Annemarie van Haeringen, „Coco i jej mała czarna sukienka”, przeł. Agnieszka Bienias, wyd. Muchomor, Warszawa 2017.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.