Kilka lat temu na Wyspach Owczych pewna kobieta opisała swoje traumatyczne przeżycia z dzieciństwa – wielokrotne i długotrwałe molestowanie seksualne. Opisała je na publicznym internetowym forum i zapytała, czy tylko jej się to przydarzyło, czy może ktoś jeszcze był ofiarą. W ten sposób ruszyła lawina, która na zawsze zmieniła to, jak Farerczycy postrzegają swoje społeczeństwo i jak świat postrzega ich. Wszystko to w dużej mierze dzięki internetowi.
W zamyśle podobny chyba, choć w dużo większej skali, miał być pomysł akcji #MeToo, w ramach której kobiety – bo są to przede wszystkim kobiety – wyrażają solidarność z ofiarami Harveya Weinsteina i ujawniają swoje doświadczenia. By policzyć ofiary i pojąć choćby częściowo skalę problemu molestowania seksualnego. Po kilku tygodniach widać już, że skala jest przerażająca i ogromna. Gdzieś w głowie kołacze tylko pytanie: skala czego?
To, co piszę, łatwo zbyć – a że to dzielenie włosa na czworo, intelektualne memłanie albo wreszcie patriarchalny mansplaining. A jednak jako ktoś, kto uznaje się za feministę, muszę się tymi wątpliwościami podzielić.
Śledzę całą akcję od wielu dni i trudno mi oprzeć się wrażeniu, że ma dwa różne i dalece rozbieżne cele, które być może nawzajem się wykluczają. Szkopuł w tym, że oba te cele są słuszne i dlatego ta krytyka jest trudna. Należy ją jednak zasygnalizować.
Jeśli celem podstawowym jest pokazanie skali przemocy seksualnej, o której się nie mówi – tak jak na wspomnianych Wyspach Owczych – to bardzo możliwe, że tych postów z #MeToo jest jednak trochę za dużo, a problemem nie są wpisy pozbawione jakichkolwiek opisów historii, które się za nimi kryją, tylko odwrotnie: te z opisami bardzo ogólnie pojmowanego napastowania na poziomie kolegów z podstawówki i gwizdów na ulicy.
Jeśli zaś celem jest pokazanie, jak bardzo nasza rzekomo równościowa cywilizacja jest tak naprawdę przeżarta codzienną i wszechobecną kulturą napastliwości i „maczyzmu”, to prawdopodobnie rozmywa to jednocześnie cel pierwszy. Tak, to jest bardzo ważny problem, ale czy na relację ofiary gwałtu albo kogoś, kto przeżył długotrwałe molestowanie jako dziecko, naprawdę i z czystym sumieniem można naprawdę odpowiedzieć: „tak, ja też, bo kiedyś raz…”?
Czy to nie tak, jakby w przypadku Farerek, którym chodziło o wypieraną i tabuizowaną traumę i przerwanie zmowy milczenia, ktoś nagle zaczął opowiadać o chamskich żartach kolegów z pracy?
Czy to nie jest mieszanie dwóch problemów i banalizowanie przestępstw seksualnych? Na tym poziomie ogólności do akcji mogą włączyć się mężczyźni – i to nie ze szlachetnymi auto da fé („tak, ja też jestem winny…”), tylko swoimi opisami nieprzyjemnych i przykrych doświadczeń. Ta banalizacja jest podwójnie groźna – nie tylko utrudnia rzeczywistą orientację w skali zjawiska, ale staje się amunicją dla szyderczych komentarzy ludzi, którzy w ogóle umniejszają skalę czy wręcz istnienie problemu systemowej przemocy seksualnej i patriarchatu.
Śledząc, w jaką stronę rozwija się akcja, można zgadywać, że drugi cel wygrywa, a #MeToo staje się „symbolem totalnym” i jak pisze magazyn „Quartz”, właściwie każda kobieta może i powinna opowiedzieć swoją historię. Im szersze kręgi akcja zatacza, tym większa presja, by się w nią włączyć – mniejsza o treść.
W ten sposób akcja dotycząca dzielenia się ukrywanymi przez długi czas i wypartymi doświadczeniami przemienia się w ruch na rzecz rozszerzania definicji przemocy seksualnej. Tak, przemocą jest wszystko to, na co nie ma zgody, a więc ocenić, co jest przemocą, może tylko ofiara. Tylko może, zamiast „liczenia się”, potrzeba do tego innej akcji, skupionej na s e n s i e tych wszystkich traum, jakiegoś #JaTeżTegoNieChcę?