Obie strony udają, że stosunki między nimi układają się poprawnie, ale nie jest żadną tajemnicą, że dotychczasowa zimna wojna domowa w łonie GOP staje się coraz gorętsza. Zarzuty pod adresem Paula Manaforta – byłego szefa kampanii Trumpa i byłego doradcy Wiktora Janukowycza – którego śledczy Robert Mueller oskarża między innymi o pranie brudnych pieniędzy, tych relacji z pewnością nie poprawią.
W ostatnich dniach prezydenta zaatakowało trzech konserwatywnych republikańskich senatorów: John McCain i Jeff Flake, obaj z Arizony, oraz Bob Corker z Tennessee, przewodniczący komisji spraw zagranicznych. Ten ostatni nazwał prezydenta kłamcą i porównał do przedszkolaka. Znacznie ważniejsze było jednak bezprecedensowe wystąpienie Flake’a w Senacie. W siedemnastominutowym przemówieniu bez ogródek napiętnował on urzędującego prezydenta, jego kłamstwa, wulgarność, lekceważenie prawa, instytucji i obyczajów. Nazwał go zagrożeniem dla demokracji i stabilności na świecie. „Co odpowiemy, kiedy przyszłe pokolenia zapytają nas: „Dlaczego nic nie zrobiliście? Dlaczego nic nie powiedzieliście?”, pytał dramatycznie swoich kolegów.
Ale zarówno Flake, jak i pozostali republikanie doskonale znają odpowiedź: republikańscy politycy, w tym on sam, zyskują odwagę, dopiero kiedy wiedzą, że nie będą ponownie ubiegać się o nominację swojej partii. Flake i Corker zapowiedzieli, że w przyszłym roku nie zamierzają ponownie startować w wyborach do Senatu, McCainowi prawdopodobnie uniemożliwi to poważna choroba. Prawdziwym polem walki o kontrolę nad partią są bowiem prawybory, w których – co również otwarcie powiedział Flake – nie da się dziś wygrać, jeśli jest się przeciwko Trumpowi.
Pozornie linia frontu jest bardzo wyraźna. Z jednej strony mamy szefa partii w Senacie, Mitcha McConnella, próbującego utrzymać pozycję swoją i bliskich sobie ideologicznie konserwatystów; z drugiej Stevena Bannona, lidera alt-prawicy i do niedawna głównego doradcę prezydenta, który szykuje się do przejęcia Grand Old Party (GOP), jak w Stanach Zjednoczonych nazywa się republikanów. Gdzie w tym wszystkim jest sam Trump? Tu sprawa nieco się komplikuje. Owszem, prezydent zwolnił Bannona, ale ten już po odejściu z Białego Domu otwarcie zapowiedział, że „będzie prowadził dla Trumpa wojnę z jego przeciwnikami”. Choć spekulowano, że może chodzić o stworzenie nowej prawicowej telewizji na bazie serwisu internetowego Breitbart, jest już jasne, że Bannon zajął się zwalczaniem republikańskich „globalistów”. Choć obie stracony gromadzą pieniądze, podstawową amunicję w tej wojnie, Bannon ma przewagę w postaci sprawnej machiny propagandowej i wsparcia największych gwiazd prawicowych mediów: Seana Hannity’ego, Laury Ingraham, Rusha Limbaugha i wielu innych.
Oficjalnie Trump wciąż stoi po tej samej stronie co Mitch McConnell i spiker Republikanów w Izbie Reprezentantów, Paul Ryan – we wrześniu, podczas prawyborów w Alabamie, oficjalnie poparł ich kandydata, Luthera Strange’a. Wszyscy liczący się „trumpowcy” stanęli jednak murem za Royem Moorem, chrześcijańskim fundamentalistą o poglądach żywcem wyjętych z „Opowieści podręcznej”, które przyniosły mu sympatyczny przydomek „ajatollaha z Alabamy”. Wygrana Moore’a była niewątpliwie porażką establishmentu, ale czy aby na pewno prezydenta?
Coraz wyraźniej widać, że „trumpowcy” pod wodzą Bannona szykują się do przejęcia GOP, zgodnie z najlepszymi tradycjami tej partii, gdzie co jakiś czas radykałowie odbierają władzę z rąk „umiarkowanych”. Bez względu na to, czy odbywa się to w porozumieniu z Białym Domem, czy też nie (acz nie jest to wcale scenariusz nieprawdopodobny), ostatecznym beneficjentem takiej ofensywy zostanie właśnie Trump. Moore nie będzie posłusznie słuchał się republikańskiego szefostwa i zostanie raczej pierwszym senatorem nowej partii prezydenckiej. Po nim nadejdą kolejni. Flake i Corker od dawna byli na celowniku Bannona – nie dlatego, że byli nie dość konserwatywni, obaj bowiem należą do konserwatywnego skrzydła partii – ale z powodu nielojalności wobec prezydenta i krytycznego stosunku do alt-prawicy. Oczywiście niektórzy kandydaci „trumpowców” mogą okazać się zbyt radykalni, by zwyciężyć w wyborach powszechnych, ale dla Bannona jest to, jak się zdaje, dopuszczalne ryzyko. Ważniejsze jest „oczyszczenie” partii ze „zdrajców”.
Nie jest żadną tajemnicą, że Trump nie był wymarzonym kandydatem kierownictwa GOP, ale ostatecznie doszło ono do wniosku, że lepszy taki republikanin w Białym Domu niż żaden. Szefowie partii sądzili też, że uda im się kontrolować pozbawionego doświadczenia politycznego prezydenta. Dziś widzą, że się mylili – i to bardzo poważnie. Badania opinii publicznej potwierdzają to, co widzimy gołym okiem – popularność Trumpa wśród ogółu Amerykanów spada na łeb na szyję, ale dla prawicowej bazy autorytetem jest wciąż on, a nie Partia Republikańska i jej szalenie niepopularne kierownictwo. McConnell na swoje szczęście ubiega się o reelekcję dopiero w roku 2020, ale Paul Ryan już w przyszłym roku – i jeśli Bannon zdecyduje się mu rzucić wyzwanie, wynik takiego starcia wcale nie będzie oczywisty.
Wydaje się, że przemówienie Jeffa Flake’a rzeczywiście przejdzie do historii, ale nie dlatego, że – cytując senatora – „rozproszy zły czar”, pomoże republikanom otrzeźwieć i zacząć działać, zanim będzie za późno. Przejdzie raczej do historii jako ostatni krzyk Partii Republikańskiej, zanim na dobre stała się ona Partią Trumpa. Albo inaczej – partią Stevena Bannona z twarzą Trumpa.
Czy dla „tradycyjnych” republikanów nie ma już nadziei? Paradoksalnie – może nią być śledztwo Roberta Muellera. Jeśli były szef FBI zacznie pogrążać kolejnych współpracowników prezydenta – a niewykluczone, że i samą głowę państwa – plany Bannona mogą spełznąć na niczym. No, chyba że do tego czasu uda mu się znaleźć i wylansować „nowego Trumpa”.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Mike Licht; Źródło: Flickr.com (CC BY 2.0)