wyspianski_okladka

Polska na trzeźwo

Czy zastanawialiście się, dlaczego podczas wiejskiego wesela Lucjana Rydla w Bronowicach Stanisław Wyspiański był trzeźwy? Przecież gdyby tak nie było, prawdopodobnie nie powstałby nasz „narodowy dramat”.

Czwarty wieszcz cierpiał na obrzęk gardła. Z trudem przełykał, niewyraźnie mówił. Zawinął szyję białym szalem czy chustką, i cierpiąc na kolejny atak tajemniczej choroby, oddawał się „obserwacji uczestniczącej” w chłopskiej chacie. Uważnie przyglądał się osobom, przedmiotom, zapamiętywał fragmenty urywanych rozmów. I oszczędzał zdrowie.

Późniejszy sukces „Wesela” w 1901 r., poza lokalnym skandalem towarzyskim (obsmarowanie znajomych VIP-ów), tłumaczono regeneracją patriotyzmu. Młodzi widzowie po krakowskim spektaklu popędzili do Wyspiańskiego, by dramaturg wytłumaczył im, „co czynić, jak żyć”. Z czasem nawet Józef Piłsudski uznał za swój obowiązek spotkanie z „czwartym wieszczem”, jakkolwiek panowie niewiele mieli sobie do powiedzenia. „«Wesele» było diagnozą postawioną choremu społeczeństwu polskiemu” – pisano w biografiach Wyspiańskiego.

Niedawno ukazała się nowa, pióra Moniki Śliwińskiej opowieść o życiu „czwartego wieszcza”, w której nastąpiło odwrócenie perspektywy. Najważniejsze pytanie autorki dotyczy diagnozy postawionej choremu… Wyspiańskiemu. Schodzimy tu z wysokiego C. I otrzymujemy zaskakująco intymną opowieść o utalentowanym człowieku, który zaraził się chorobą weneryczną od dziewczyny z drukarni.

Tabu

Śliwińska nie szuka taniej sensacji po ponad stu latach. Przeciwnie, przekonująco wykazuje, jak wielkie znaczenie miała dla młodego człowieka świadomość, że choruje na śmiertelną chorobę. „Syfilis ma większość mężczyzn”, czytamy w listach braci Tetmajerów. Jednak w przypadku Wyspiańskiego szybko okazało się, że choroba przybierze szczególnie ostrą formę. Kiła będzie dosłownie „rozsadzać” jego ciało od środka. „Kilaki w jamie ustnej powodują perforację podniebienia”, „w gardle oderwie się języczek z jednej strony”, „przy kichaniu wypadł odłamek kości sitowej” itd. Jednocześnie Wyspiański w dramatach nawołuje rodaków do przebudzenia i czynu. Z czasem choroba przybiera taką formę, że artysta traci władzę w kolejnych częściach ciała. Mdleje, przeżywa stany lękowe i halucynacje. Pod wpływem zatrucia toksykologicznego zalecanymi wówczas preparatami trafi nawet do „Domu Zdrowia dla Umysłowo Chorych”.

Aby zrozumieć odwrócenie perspektywy w książce Śliwińskiej, warto podkreślić, że wcześniej biografowie znakomicie wiedzieli, na co chorował Wyspiański. Zwykle jednak – ze zręcznością najlepszych narciarzy – slalomem omijali drażliwy temat, uważając być może, że nie jest on wystarczająco poważny.

W konsekwencji powstawały życiorysy artysty, w których ani razu nie padało słowo „kiła”. Oto próbka z książki Wojciecha Natansona z 1969 r.: „Nastrój zmienił się gruntownie. W 28-letnim artyście odezwała się wręcz gorączkowa potrzeba intensywnej pracy”. Wcześniej młody artysta bywał apatyczny, zagubiony i nagle – nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego – zachodzi „głęboka duchowa metamorfoza”. Przestaje hamletyzować. Zamiast, jak zamierzał, szukać sławy w Paryżu, decyduje się na karierę w prowincjonalnym (i nielubianym) Krakowie. Względnie szybko stanie się artystą narodowym nr 1.

Translacja

Fundamenty pod sztukę narodu bez państwa kładzie człowiek, który stopniowo traci władzę nad własnym ciałem. A przecież jeszcze za życia Wyspiańskiego jego biografia ulegała absurdalnym mitologizacjom. Gdy artysta wyrusza w ostatnią drogę do szpitala, wedle jednej z relacji nieomal żegna go świat przyrody: psy „kładą się przed kołami”, zagradzają drogę, przeraźliwie wyją. Jak przypomina Śliwińska, w kręgach artystycznych, jeśli w ogóle wspominano o chorobie, to tylko z plotką, iż „modelkę i syfilis” Wyspiański „odziedziczył” w Paryżu po Paulu Gauguinie. To zaiste osobliwy sposób na umieszczenie polskiego artysty w historii sztuki światowej.

Galicja czasów Stańczyków skłonna była do realizmu i układania się ze względnie łagodnym zaborcą, jakim na przełomie XIX i XX w. okazywała się c. k. monarchia. Jednak duchowi przywódcy narodu, który wyczekuje wyzwolenia, nie mogą sobie pozwolić na usypianie czujności, zbytni komfort i zadomowienie w „nieswojej” rzeczywistości. Ci, którzy, jak Wyspiański, mimo wszystko marzyli o własnym państwie, nie chcieli pozwolić rodakom na godzenie się z nią. To swoiste „oderwanie od otaczającego świata”, bujanie wśród pamiątek po I Rzeczypospolitej oraz antycznych kolumn na scenie, było wyborem moralnym i politycznym.

Później na to „odklejenie” zżymał się Witold Gombrowicz: „Wyspiański jest jednym z największych wstydów naszych, gdyż nigdy nasz podziw nie rodził się w podobnej próżni, okładki, hołdy, wzruszenia nasze w tym teatrze nie miały nic wspólnego z nami”. I dalej: „ten rzekomy realista był o sto mil od rzeczywistości”.

Książka Śliwińskiej podpowiada, że śmiertelna choroba zmusza Wyspiańskiego do nieustannego pośpiechu. Nie ma czasu na układanie się ze światem. Zdecydowanie zachęca więc rodaków do „przebudzenia”. Jednak Gombrowicz, pytając o Wyspiańskiego, odsyła nas do zasadniczego pytania, które rodzi także lektura książki Śliwińskiej: co w suwerennym państwie mamy zrobić z twórczością, której cała struktura myślowa pochodzi z czasów niesuwerenności?

Sztuka jako biografia

Philip Roth miał powiedzieć, że współcześnie utraciliśmy umiejętność czytania powieści „jako powieści”. W utworach literackich doszukujemy się wątków biograficznych czy społeczno-politycznego tła epoki. Popularyzatorska książka Śliwińskiej o Wyspiańskim każe pójść czytelnikowi dalej: z perspektywy suwerennego państwa życie niektórych polskich twórców może być ciekawsze od ich utworów literackich.

W 2017 r. biografka sprowadza patos dzieł scenicznych na ziemię, opisując fascynujące meandry nauk medycznych sprzed stulecia. Na przykład 1905 r. w książce Śliwińskiej nie jest już „rokiem rewolucji”. To raczej moment odkrycia przez uczonych niemieckich krętka bladego, zarazka kiły. Zdarzenie o fundamentalnym dla samego artysty znaczeniu, zrozumiałym dla współczesnych czytelników, miało miejsce zbyt późno.

Popularna biografia omija zatem pułapkę ożywiania narodowej klasyki doby zaborów, okupacji czy Polski Ludowej, nie tylko unikając romantyczno-symbolicznego patosu, ale także szyderstwa czy (rzekomego) obrazoburstwa, tej „drugiej strategii z czasów niesuwerenności”. „Masochizm narodowy jest (…) tylko mechanicznym odwróceniem bałwochwalczego patriotyzmu” – przypominał rodakom Jan Błoński.

Autorka porządkuje dla nas, zwykłych czytelników, treść listów, wspomnień, dokumentów z epoki. Dyskretnie zatem chowa się za postacią swojego bohatera, dzięki czemu mamy szansę zrozumieć – daleką w końcu dziś od oczywistości – szczerą fascynację autorem „Wesela”.

Sprowadza niewątpliwie piekielnie uzdolnionego człowieka z „wyżyn polskości” na ziemię, jeśli tylko pozwalają na to dostępne materiały źródłowe. Na przykład opisując moment, w którym młody Wyspiański dowiaduje się o zarażeniu nieuleczalną chorobą, Śliwińska cytuje napisany przez niego krótki wiersz:

Jakżeż ja się uspokoję,
Pełne strachu oczy moje,
Pełne grozy myśli moje,
Pełne trwogi serce moje,
Pełne drżenia piersi moje,
Jakżeż ja się uspokoję…

Książka:

Monika Śliwińska, „Wyspiański. Dopóki starczy życia”, wyd. Iskry, Warszawa 2017.