Obecny konflikt polityczny w Polsce nie jest zwykłą potyczką rządu i opozycji. Jest to niespotykany dotąd w III RP spór o podstawowe wartości, na jakich należy budować polskie państwo. Problem w tym, że wartości te, choć skrajnie różne, określane są przez obie strony za pomocą tych samych słów. Stąd prawdopodobnie bierze się wzajemne niezrozumienie i w konsekwencji głęboki podział polskiego społeczeństwa.
Te same słowa, odmienne znaczenia
Zasadniczym problemem w naszym wzajemnym niezrozumieniu jest używany przez nas język. Wypowiadamy te same słowa, lecz nadajemy im inne znaczenie. Żyjemy w dwóch różnych systemach pojęciowych. Efekt jest paradoksalny: każda strona sporu uznaje swoją argumentację za logiczną – i każda ma rację. Logika jest bowiem tylko sposobem rozumowania. Jest formą, pod którą można podstawić dowolną treść. Zasadnicze są więc założenia, jakie przyjmujemy w naszym rozumowaniu.
Tym, co nas różni, jest świat wartości, które wyznajemy. Gdy przeciwne sobie wartości określane są jednak za pomocą tych samych wyrazów, porozumienie staje się niemożliwe.
Słowo klucz – demokracja
Wśród słów używanych w trakcie sporu naczelną rolę odgrywa „demokracja”. Rozdźwięk w definicji tego pojęcia przyjmowanej przez obie strony sporu nie jest dostrzegany, przez co dyskusja o demokracji okazuje się zupełnie jałowa.
Oponenci rządu, mówiąc o demokracji, mają na myśli typowy dla państw zachodnich system demokracji liberalnej, w którym najważniejszą wartością jest wolność jednostki (człowieka, obywatela). System ten można określić jako „rządy prawa”. W demokracji liberalnej prawo jest nadrzędne wobec doraźnej woli większości, a układ niezależnych i wzajemnie się kontrolujących instytucji chroni wolności obywatelskie przed zakusami władzy, która mogłaby chcieć te wolności ograniczać. W tym kontekście zarzuty opozycji, że likwidując niezależność sądów, rząd niszczy demokrację, są oczywiście słuszne.
Jednakże rząd PiS-u zdołał przekonać swoich zwolenników do zupełnie innej definicji demokracji. W tym ujęciu demokracja to „rządy ludu” (co zresztą koresponduje z potocznym rozumieniem tego słowa, mającym swoje źródła w tłumaczeniu z języka starogreckiego). Oznacza to, że jeśli większość obywateli w wolnych wyborach wyłoniła rządzących, powinni oni sprawować władzę – jako emanacja narodu – we wszystkich obszarach życia. Stosując się do takiego toku rozumowania, wszelki przejaw niezależności instytucji państwowych od rządu jest odbierany jako niedemokratyczny element systemu. Stąd likwidacja niezależnego sądownictwa jest określana przez zwolenników rządu jako demokratyzacja (wprowadzenie „demokratycznej kontroli” nad sądami).
Problem wzajemnego niezrozumienia polega na tym, że krytycy rządu wciąż analizują wszystkie kroki PiS-u według logiki liberalnego modelu demokracji, nie dostrzegając, że ci, których chcieliby przekonać, czyli wyborcy PiS-u, już dawno przeszli intelektualnie na model nieliberalny i obecnie logikę tego systemu przyjmują za prawidłową. W ten sposób obie strony nigdy się nie dogadają.
Wolność albo porządek
Kolejnym pojęciem używanym przez obie strony w różnych znaczeniach jest „wolność”. Wszyscy oczywiście chcą tę wolność chronić i kultywować. Dlaczego więc tak się różnią?
Przeciwnicy rządu PiS-u są zwolennikami demokracji liberalnej, więc wypowiadając słowo „wolność”, mają na myśli wolność pojedynczego człowieka. Uznają za oczywiste, że wolność ta powinna być chroniona, a głównym zagrożeniem dla niej jest opresyjne państwo i niekontrolowana władza. Zachodnie systemy demokratyczne są zbudowane na zasadzie zaufania do obywatela i pewnej nieufności do organów władzy. Organy państwa są z zasady podejrzane o to, że jeśli da im się zbyt dużo swobody, nadużyją swej władzy i będą ograniczać prawa obywateli.
Tymczasem rządząca obecnie w Polsce partia podchodzi do koncepcji państwa w sposób odmienny. Widać to zarówno w partyjnej retoryce, jak i w większości wprowadzanych ustaw. Zdaniem rządzących państwo nie powinno ufać obywatelowi – to organy władzy powinny być obdarzane zaufaniem (są przecież emanacją narodu), a obywatel musi być kontrolowany w tak dużym zakresie, jaki będzie niezbędny dla zapewnienia szeroko rozumianego porządku (społecznego i moralnego). Tym niemniej politycy polskiej prawicy również bardzo często mówią o tym, jak ważna jest dla nich wolność. Czyniąc to, mają jednak na myśli przede wszystkim wolność w sensie zbiorowym – wolność narodu, wolność państwa (od zewnętrznych wpływów, od zagranicznej dominacji). Wolność w sensie jednostkowym nie jest w ich koncepcji demokracji tak istotna, gdyż główną wartością, ku jakiej zmierzają, jest wspomniany wyżej porządek.
Ten porządek ma wymiar zarówno społeczny – bezpieczeństwo fizyczne (walka z przestępczością) i bezpieczeństwo socjalne (wysoka redystrybucja dochodów) – jak i moralny (narzucanie jednolitej narracji kulturowej, religijnej, historycznej). W tym kontekście nadmierna wolność jednostki byłaby zagrożeniem dla jedności wspólnoty, którą rząd chce zbudować. Wspólnota z kolei jest koniecznym warunkiem siły państwa gwarantującej wolność Polski jako podmiotu suwerennego wobec innych państw.
Czym jest „reforma”?
„Reforma” to kolejne hasło powtarzane przez PiS. Ma ono pozytywny wydźwięk – kojarzy się ze zmianą na lepsze. Warto jednak zwrócić uwagę, w jak różnych znaczeniach jest ono używane i jak odmienna ocena rzeczywistości stoi za tymi znaczeniami.
Wyraz „reforma” w ramach paradygmatu liberalnego powinien oznaczać zmianę proceduralno-organizacyjną. System liberalny z zasady tworzony jest tak, aby kształt i organizacja instytucji była stała, niezależnie od zmieniającej się władzy politycznej i bez względu na to, kto w tych instytucjach zasiada. Stąd naturalna krytyka ustaw o sądownictwie, służących wyłącznie głębokiej wymianie kadr. W paradygmacie wolnościowym jest to nie tylko zamach na niezależność sądów, lecz także coś, co po prostu nie jest żadną reformą.
Tymczasem zwolennicy PiS-u w ogóle takiej krytyki nie rozumieją. Ich diagnoza problemu jest zupełnie odmienna: w sądach dzieje się źle nie z powodu procedur i nieefektywnej organizacji. Przyczyną zła są zasiadający w sądach źli ludzie. Źli moralnie. Przesiąknięci najgorszymi cechami osobistymi. Nie będący patriotami, nieszanujący tradycyjnych wartości i promujący „lewactwo”. Realizujący własne lub cudze interesy, niezgodne z interesem ojczyzny.
Tak zbudowana koncepcja abstrahuje od systemowych rozwiązań. Idąc dalej tym tokiem rozumowania, łatwo dojść do wniosku, że nie tylko w sądach, ale w całym państwie będzie działo się dobrze, gdy we władzy i na różnych stanowiskach będą zasiadać właściwi ludzie. Ludzie prawi, uczciwi, nieskalani moralnie. Gdy takie osoby przejmą pełnię władzy, nie będzie potrzebny system wzajemnej kontroli wymagany przez standardy demokracji liberalnej. Co więcej, taka kontrola byłaby właśnie niebezpieczna, bo niezależność, z której utratą nie mogą się pogodzić sędziowie i inne środowiska dotknięte nowymi ustawami, rodzi pokusy działania oderwanego od interesu nadrzędnego, jakim jest „interes narodu”. A o tym, czym jest ten interes, decydować może tylko demokratycznie wybrana władza.
Dlatego bezowocne jest stawianie zarzutu, że nowe ustawy służą wyłącznie wymianie kadr. W oczach wyborców PiS-u nie jest to wcale zarzut. Im właśnie o to chodzi – aby wymienić ludzi. Ludzi złych na dobrych. To w ich przekonaniu jest prawdziwa reforma.
Świat tworzony przez język
Zbyt łatwo uwierzyliśmy, że przez ponad ćwierćwiecze istnienia wolnej Polski zasady liberalnej demokracji stały się powszechnie akceptowanym fundamentem światopoglądowym dla większości polskiego społeczeństwa. Słowa takie jak „demokracja”, „wolność”, „reforma” budzą jednoznacznie pozytywne skojarzenia, ale nie mają zakorzenionej w umysłach Polaków twardej definicji. Dlatego, przy bierności strony liberalnej, PiS poprzez swą aktywność zdołał łatwo przejąć panowanie nad tymi pojęciami, nadał im własne znaczenie i przekonał do niego dużą część społeczeństwa, budując w ten sposób nową rzeczywistość za pomocą starych i dobrze znanych słów.
W rezultacie opozycja, opierając narrację na kontraście „demokracja–autorytaryzm”, jest nieskuteczna, gdyż wybiega o kilka kroków za daleko. Historia rzeczywiście pokazuje, że nieliberalny model demokracji, do którego zmierza PiS, z czasem prowadzi do rządów autorytarnych. Jednak przekształcenie to dokonuje się stopniowo, a nie skokowo. Dlatego wielu Polaków, którym demokracja kojarzy się wciąż tylko z wyborami i w zasadzie z niczym więcej (co być może świadczy o głębokich zaniedbaniach edukacyjnych ostatnich 25 lat), nie widząc na razie wystarczająco wyraźnych symptomów autorytaryzmu w działaniu rządu, akceptuje definicję demokracji proponowaną przez PiS.
Słowo „naród” wzięło zakładników
Co ciekawe, ta nowa „nieliberalna” wizja demokracji została w zasadzie zdefiniowana już na początku rządów PiS-u w słynnym przemówieniu sejmowym Kornela Morawieckiego. Powiedział on jasno, że jego zdaniem wola narodu stoi ponad prawem. Sala sejmowa nagrodziła wtedy mówcę gromkim aplauzem, a posłowie opozycji zdawali się w ogóle nie zauważać absolutnej sprzeczności między tą wypowiedzią a zasadami demokracji liberalnej. Być może takie słowa jak „naród” i „suweren”, od tego czasu używane nagminnie przez polityków, tak narzucają się naszej wyobraźni, że wielu z nas nie jest w stanie przyznać wprost, że w demokracji liberalnej powinno być jednak odwrotnie – czyli prawo konstytucyjne powinno stać ponad doraźną wolą narodu. Mam wrażenie, że ta sprzeczność jest nadal niezauważana, a przynajmniej nie jest akcentowana przez krytyków rządu. Wciąż boją się oni jasnego przyznania, że tych dwóch elementów – prawa i woli narodu – po prostu nie da się pogodzić i trzeba dokonać jasnego wyboru.
Istotnym czynnikiem sukcesu rządu jest to, że w sferze języka PiS jest aktywny i konsekwentny. Nie tylko narzuca swój sposób rozumienia podstawowych słów, lecz także kreuje nowe pojęcia i wyrażenia skutecznie działające na wyobraźnię. Stałe powtarzanie tych sformułowań sprzyja utrwaleniu ich w umysłach słuchaczy. Dla opisania modelu demokracji liberalnej politycy PiS-u ukuli sformułowanie „sędziokracja”, które dzięki swej chwytliwości zdobyło sporą popularność wśród zwolenników prawicy. Dla opisu opozycji konsekwentnie powtarzany jest termin „opozycja totalna”, skutecznie dyskredytujący wszelką krytykę skierowaną w stronę rządu.
Tym wyraźnie pejoratywnym sformułowaniom przeciwstawiana jest „wola suwerena” (narodu), której realizacja jest celem najwyższym (co jest logiczne, jeśli rozumie się demokrację jako „rządy ludu”). Skoro wola ta stoi ponad prawem, uświęca ona środki (również te bezprawne) stosowane do jej urzeczywistnienia.
W ten sposób za pomocą języka PiS zbudował dla swojego elektoratu wewnętrznie spójny obraz świata. Można się z nim oczywiście nie zgadzać, ale trzeba przyznać, że jeśli ktoś zaakceptował założenia, na których opiera się PiS, to jego działania są tylko logiczną konsekwencją tych założeń.
Pierwszy krok to wiara we własne słowa
Tymczasem opozycja w sferze języka jest całkowicie bierna. Nie tylko nie tworzy własnego świata pojęć i terminów, nie wymyśla chwytliwych określeń na opisanie działań rządu, ale wręcz wycofuje się z używania słów, które powinny być jej podstawową dewizą. Takim słowem jest chociażby przymiotnik „liberalny”.
Mogłoby się wydawać, że skoro PiS demontuje demokrację liberalną w Polsce, opozycja powinna właśnie hasło liberalizmu, utożsamianego z wolnością każdego z nas, wznieść na swoje ideowe sztandary i ponownie przekonywać społeczeństwo do liberalnego modelu państwa. Tak się jednak nie dzieje. Siła językowej ofensywy PiS-u okazała się tak duża, że termin „liberalny” wydaje się politykom opozycji czymś wstydliwym. Unikają tego słowa jak ognia, z kolei politycy prawicy stosują go często w charakterze obelgi. Ponieważ opozycja wstydzi się słów, które powinna wygłaszać z dumą i entuzjazmem jako definiujące jej tożsamość, rząd uzyskuje zdecydowaną przewagę w publicznej dyskusji. Taki układ – silnego i zdeterminowanego rządu mającego jasny cel oraz zagubionej, wstydzącej się własnych idei opozycji – wciąż znajduje swoje odzwierciedlenie w sondażach.
Co więcej, opozycja przestaje być wiarygodna nawet dla swoich zwolenników. Z jednej strony bije na alarm, ogłaszając koniec demokracji, co powinno oznaczać powstanie sytuacji nadzwyczajnej, wymuszającej zjednoczenie wszystkich sił opozycyjnych. Z drugiej – takie zjednoczenie nie następuje. Przeciwnie, partie opozycyjne kłócą się ze sobą tak, jakby nic specjalnego się nie działo, jakby trwała normalna walka przed standardowymi wyborami. Ten dysonans jest bardzo wyraźny i niezwykle irytujący dla każdego, kto autentycznie wierzy w zagrożenie dla rządów prawa w Polsce.
Jeśli opozycja chce wrócić do gry, musi odzyskać pewność siebie i uwierzyć we własne słowa. Musi od nowa wykreować obraz świata opisywany jej własnym językiem. Będzie to jednak trudne po tym, gdy kluczowe pojęcia – na czele z demokracją – zostały zredefiniowane przez PiS. Krytycy rządu mówią pogardliwie, że PiS ma swoich „wyznawców”. Jeśli tak jest, świadczy to niestety o sile tej partii, która wokół swojej ideologii stworzyła swego rodzaju religię. Opozycji obecnie także potrzebne jest coś na kształt „liberalnej religii”, wokół której mogłaby nie tylko sama się zjednoczyć, lecz także porwać nią swoich wyborców. Nie może to być tylko wizja oparta na negacji („odsunąć PiS od władzy”), ale na pozytywnych ideach, takich jak wolność jednostki. Opozycja musi przekonać wyborców, że ich wolność osobista jest najwyższą wartością, którą powinni chronić, gdyż tylko życie w kraju liberalnym da im prawdziwe szczęście. Żeby przekonać innych, politycy muszą jednak najpierw sami uwierzyć w swoje zapewnienia.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Flickr.com