Dlaczego niektóre feministki bardziej od patriarchatu nie lubią innych kobiet? Oto moja historia.

Trędowata, czyli ja

Kilka miesięcy temu opublikowałam polemikę z tekstem seksworkerki posługującej się pseudonimem „Święta Ladacznica”. Niedługo później zostałam zaproszona do Warszawy na panel o prostytucji. I tu cała sprawa się zaczęła. Gdy wieść o spotkaniu rozeszła się po internecie, wywołała gwałtowne, przysłowiowe święte oburzenie. Dotarło do mnie, że przez długie miesiące żyłam w błogiej nieświadomości.

Okazało się, że jestem persona non grata dla środowisk sex work, czyli również warszawskich aktywistek feministycznych (bo przynależności te się nakładają), które przyznają sobie wyłączne prawo wypowiadać się w imieniu wszystkich prostytutek na temat prostytucji. Dlaczego? Ano, po pierwsze, nie mam prawa wypowiadać się na temat prostytucji, ponieważ nie mam osobistego doświadczenia pracy jako prostytutka [sic!]. Po drugie, że swoimi poglądami stygmatyzuję wszystkich pracowników seksualnych, którzy i tak są już grupą marginalizowaną. Po trzecie, że nie należy ze mną rozmawiać, ponieważ jestem zwykłym szkodnikiem, krzywdzącym całe środowisko sex work. Serio. Poczułam się jak trędowata. Główna fala krytyki spadła na organizatora – jak mógł być tak niemądry, że mnie zaprosił i jak bardzo się skompromitował. Żądali od niego, by odwołał spotkanie. Zapowiedziano bojkot.

Nie chciałabym nazywać tej gwałtownej reakcji i zmasowanej krytyki hejtem (jeśli ktoś nie wierzy, że do niej doszło, służę linkiem). Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że chciano wprowadzić tu zwykłą cenzurę. Moi oponenci i oponentki, deklarujący do tego poglądy lewicowe, inkluzywne i otwarte oraz głoszący tolerancje, okazali w ten sposób jedynie swoje ideologiczne zacietrzewienie i hipokryzję. Tylko dlatego, że ktoś ośmielił się z nimi nie zgadzać!

Moje szkodliwe poglądy

Nie głoszę „kłamstwa oświęcimskiego” ani nie nawołuję do ludobójstwa. Moje poglądy nie są ekstremalne. A poczułam się, jakby na prawo od Marszu Niepodległości 2017 byłam tylko ja, potem już tylko ściana.

A przecież moje poglądy na prostytucję nie mają w sobie nic kontrowersyjnego. Prezentuję dominujący, wspierany także przez instytucje europejskie pogląd, wedle którego prostytucja jest formą eksploatacji seksualnej i nierówności płci oraz postuluję jej zwalczanie poprzez redukcję popytu.

Tyle że dla koryfeuszek feminizmu w Polsce i wielu postępowych, lewicowych środowisk postulat legalizacji (czy jak to nazywają dekryminalizacji) prostytucji to jedyny – zgodny z ich wyobrażeniem wyzwolenia kobiet – słuszny pogląd, jedyny, któremu przyznają certyfikat „feminizmu”. Jakby tylko oni mieli prawo rozstrzygać, co feminizmem jest, a co nie jest. Okazało się, że uważając prostytucję za zjawisko krzywdzące dla kobiet, zwłaszcza tych, które nie wykonują jej dobrowolnie, i co gorsza, mówiąc to publicznie, jestem feministką „wyklętą” dla pierwszoplanowych polskich aktywistek feministycznych.

Pomimo hucznych zapowiedzi bojkotu, spotkanie w końcu się odbyło. Przyszły nawet lobbystki seksworkingu. Ale nie przyszły rozmawiać, przyszły wydrapać mi oczy. Powtórzyły się wszystkie wcześniejsze „argumenty”. Moje zaplecze teoretyczne jest złe, bo jest złe, nie pracowałam „w terenie”, więc nie jestem kompetentna. Dane i badania, na które się powołuję, są złe, dane i badania, na które one się powołują – dobre. I tak dalej. Czy prostytutki są ofiarami handlu ludźmi? Nie, bo nie. Czy Nigeryjka prostytuowana przez nigeryjskiego sutenera z Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii, któremu winna jest 60 tys. euro za przeszmuglowanie jej do Europy, jest „prostytutką dobrowolną”? Oczywiście – ich zdaniem – tak. Były tak zaciekłe i głuche na argumenty, że rozmowa z nimi – niestety – nie miała sensu.

Gorzka lekcja

Może nie mam racji, może prostytucja jest niezwykle pozytywnym zjawiskiem. Może wszyscy powinniśmy zacząć sprzedawać usługi seksualne i być, jeśli nie bogaci, to przynajmniej z tego dumni. Jednak sytuacja, w której środowisko feministyczne de facto nie chce rozmawiać, gdy na odmienne poglądy reaguje agresją, każe zadać pytanie – może powinniśmy wrócić do podstaw? Zanim zaczniemy domagać się praw dla kobiet, najpierw będziemy musiały nauczyć się wzajemnego szacunku?

Żyjemy w trudnej sytuacji politycznej, zwłaszcza dla praw kobiet. Feminizm w Polsce ma złą prasę, wiele kobiet nadal odruchowo odżegnuje się od feministycznych poglądów i zżyma na bycie określaną jako feministka. Jak mamy to zmienić, jeśli to same aktywistki feministyczne kompromitują własny ruch? Wściekłe ataki na osoby, które mają inne poglądy, usilne próby niedopuszczenia do rozmowy, arbitralne decydowanie o tym, kto ma prawo do wypowiedzi, a kto go nie ma, przekonanie o swojej absolutnej racji i wyższości moralnej, uciszanie i obrażanie ludzi za pomocą wyświechtanego lewicowego dyskursu o stygmatyzowaniu czy marginalizowaniu, to jest droga do zdobycia jakiegokolwiek poparcia społecznego?

Ze smutkiem i goryczą zdałam sobie sprawę, że z takim podejściem feminizm nigdy nie zdobędzie ludzkich serc, nie stanie się w Polsce ruchem masowym i nie zmieni naszej kapitalistyczno-patriarchalnej polityki. A może właśnie dlatego przez niemal 30 lat demokratycznej Polski jej nie zdobył?

Czym jest feminizm?

Feminizm to nie jest jeden określony i sztywny światopogląd. To nie bojkotowanie czy infantylne obrażanie się na ludzi, którzy myślą inaczej. To nie poczucie moralnej czy intelektualnej wyższości.

Dla mnie feminizm to niekończąca się przygoda intelektualna, nowe spojrzenie na rzeczywistość, odkrywanie nowych horyzontów, kwestionowanie zastanego porządku społecznego, stawianie pytań i szukanie odpowiedzi. To proces uświadomienia i próba zrozumienia innych kobiet, kobiecych doświadczeń, ich historii i losów w warunkach historycznej nierówności i podporządkowania męskiej dominacji. To wreszcie solidarność kobiet, kobieca wspólnota.

Nie ma jednego feminizmu, jest wiele feminizmów, ale wszystkim nam powinno chodzić o to samo. O to, by każda kobieta żyła tak, jak chce, zgodnie ze swoimi planami, marzeniami i pragnieniami. O to, by głos kobiet był słyszany, a ich prawa respektowane. O to, by kobiety były solidarne.

Możemy się spierać, czy sprzedawanie usług seksualnych i swojego ciała to dla kobiet wyzwolenie i sposób na atrakcyjny sposób na życie, czy też nie. Być może dla niektórych tak. Jednak dla większości na całym świecie zdecydowanie nie.

Dlatego uważam, że prawo milionów kobiet do niebycia zmuszaną do sprzedawania seksu i ciała jest ważniejsze niż prawo milionów mężczyzn do kupowania seksu i chwili dominacji, które w warunkach neoliberalnego i zglobalizowanego kapitalizmu stało się jednym z najbardziej lukratywnych biznesów na świecie.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: b0red, CC0 Creative Commons, Pixabay.com