16 października w „Rzeczypospolitej” ukazał się tekst polskiego ministra spraw zagranicznych, Witolda Waszczykowskiego, który krótko po publikacji został obwołany „nowym otwarciem” polityki polskiego rządu względem Ukrainy. Artykuł, utrzymany w pojednawczym tonie, miał dać do zrozumienia, że pozostawiamy za sobą wzajemne animozje, oraz być zaczynem do budowania płaszczyzny wspólnych symboli oraz interesów. Oczywiście ta „strefa wspólna” nie jest niczym nowym, bazuje na antykomunizmie i antyimperializmie, sprzeciwie wobec łamania prawa międzynarodowego, finansowym wsparciu Kijowa oraz orędowaniu za sprawą ukraińską na forum europejskim.

Witold Waszczykowski – jak wiadomo – od wielu miesięcy znajduje się pod ostrzałem polskiej opinii publicznej. Spodziewana rekonstrukcja rządu oraz idąca za tym licytacja nazwisk nie oszczędza szefa MSZ – mówi się o tym, że zimą najpewniej dojdzie do wymiany na stanowisku ministra. Czym zatem był tekst Witolda Waszczykowskiego: łabędzim śpiewem zwalnianego czy też fundacyjnym programem dla przyszłych pokoleń dyplomacji?

Ukraińskie prowokacje i polska reakcja

Oczywiście Waszczykowski na łamach „Rzeczypospolitej” nie zbył milczeniem spraw trudnych. Nacjonalistyczny zwrot w ukraińskiej polityce historycznej wzbudza uzasadnione niepokoje po stronie polskiej. Brakuje jednak zrozumienia, że gloryfikacja OUN/UPA ma cel pragmatyczny – zbudowanie nowoczesnego konstruktu narodowego. Jego osnową ma być antyrosyjskość, która nie stoi w kontrze z sympatią wobec Polski – ta na Ukrainie wciąż jest silna. Można tutaj Kijowowi zarzucić ignorancję – hołdowanie Banderze, przemianowywanie kijowskiej ulicy na „prospekt Szuchewycza” (dowódcy UPA bezpośrednio odpowiedzialnego za wymordowanie Polaków na Wołyniu) oraz pozostałe działania zawężają pole manewru, wpędzając w niepotrzebne konflikty z Warszawą.

Wszystkie te decyzje w sferze symbolicznej znajdują swoją odpowiedź po stronie polskiej, która również podgrzewa atmosferę. Kontry są na tyle bezsensowne, że w ogóle nie skłaniają do merytorycznej dyskusji – pozostaje tylko okopywanie się na pozycjach obopólnego niezrozumienia. Początek konfliktu można datować na rok 2015 – w kwietniu ukraińska Rada Najwyższa uznała żołnierzy UPA za bojowników o niepodległość Ukrainy. Co znamienne, uchwała została przyjęta podczas kijowskiej wizyty Bronisława Komorowskiego. Rok później, kiedy Petro Poroszenko składał kwiaty pod pomnikiem poświęconym ofiarom rzezi wołyńskiej, polski sejm przez aklamację ogłosił masowe czystki etniczne na Wołyniu mianem „ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów”. Wet za wet.

Uzależnienie wzajemnych stosunków od gloryfikacji UPA w Polsce stało się początkiem nakręcającej się spirali krytyki strony ukraińskiej. Większość gestów strony polskiej przypomina strategię „nie oddamy nawet guzika”. Oczywiście, rozbiórka nielegalnego pomnika poświęconego UPA na cmentarzu Hruszowicach ma swoje prawne uzasadnienie – szkoda tylko, że podczas demontażu zbezczeszczono ukraińskie godło narodowe. Oliwy do ognia dolał też projekt nowego polskiego paszportu, na którym – według koncepcji MSW – znajdować się miały ilustracje z obiektami znajdującymi się poza granicami RP: cmentarzem Orląt Lwowskich i wileńską Ostrą Bramą. Po apelu polskich dziennikarzy oraz intelektualistów pomysł został zarzucony – niesmak jednak pozostał. Po co w ogóle wysunięto taką koncepcję? Sondowano w ten sposób tolerancję ukraińskiej strony?

Czarne listy

W kwietniu polski IPN otrzymał zakaz prowadzenia ekshumacji na terenie Ukrainy. Sprawa jest o tyle bolesna, że dotyczy to m.in. godnego pochówku zbiorowych ofiar sowieckich zbrodni. Wcześniej na Zakarpaciu, w pobliżu przedwojennej granicy polsko-czechosłowackiej, Ukraińcy odsłonili tablicę upamiętniającą polsko-węgierskie wtargnięcie na terytorium Czechosłowacji w 1938 r. Inskrypcja nazywała II RP jednoznacznie okupantem.

Odpowiedź przyszła dość niespodziewanie. Na 17 listopada zaplanowano zniesienie moratorium dla polskich prac ekshumacyjnych na terenie Ukrainy, więc wszystko szło ku dobremu. Jednakże następnego dnia na teren Polski nie został wpuszczony Światosław Szeremeta, sekretarz ukraińskiej Komisji ds. Wojen i Represji Politycznych. Okazało się, że „lista Waszczykowskiego” – niejednoznacznie zapowiadany przez ministra spis Ukraińców z zakazem wjazdu do Polski – rzeczywiście istnieje.

Według medialnych doniesień, na listę trafił też Wołodymyr Wjatrowycz, szef ukraińskiego IPN-u – swoisty czarny charakter wzajemnych relacji. Wjatrowycz, chociaż jest jednym z wielu kreatorów współczesnej polityki historycznej Ukrainy, stanowi postać szczególnie jaskrawą. Kierując UIPN, nazywa rzeź wołyńską efektem długiej i krwawej wojny polsko-ukraińskiej, w której obie strony dopuszczały się zbrodni. Trzeba przyznać, że jest to perspektywa rzeczywiście dość trudna do przyjęcia przez Warszawę. Nasuwa się jednak pytanie, czy niewpuszczanie konkretnych osób na teren RP – z powodu narzucania przez nich szeroko rozumianego „antypolskiego dyskursu” – jest w ogóle efektywne? Ich niewpuszczanie do Polski może tylko dodać paliwa antypolskiemu resentymentowi. Dodajmy, że już teraz mówi się o ukraińskim odpowiedniku „czarnych list”.

Lament rządzących

Witalij Portnikow, dziennikarz i przewodniczący ukraińskiej części Polsko-Ukraińskiego Forum Partnerstwa, w swoim listopadowym artykule dla portalu lb.ua oskarżył polskich intelektualistów i polityków o narzucanie swojej wizji historycznej Ukraińcom. Portnikow, opisując współczesne problemy RP, pisze: „W obecnej sytuacji Polska potrzebuje Ukrainy o wiele bardziej niż Ukraina Polski. Warszawa nie odgrywa – po prostu peryferyjne położenie względem polityki europejskiej na to nie pozwala – żadnej realnej roli w sprawie uregulowania ukraińskich kryzysów”.

Tekst najprawdopodobniej powstał na kanwie ostatnich wydarzeń, a także w reakcji na wypowiedzi członka gabinetu politycznego polskiego MSZ, Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego. W wywiadzie dla portalu eastbook.eu, w którym współpracownik ministerstwa zaznaczał: „Polska nie jest w sytuacji, w której musiałaby zabiegać o przychylność Ukrainy, przełykając niektóre gesty, które świadczą o tym, że – czy to z beztroski, czy złej kalkulacji – Ukraina o taką przychylność ze strony Polski nie zabiega”. Lekko zaniepokojony Żurawski vel Grajewski we wspomnianej rozmowie zauważa stopniowe pogarszania się atmosfery pomiędzy oboma państwami. Przyczyn tego stanu rzeczy nie upatruje jednak we wzajemnej serii prowokacji, a w tym, że ukraińscy eksperci czerpią informacje dotyczące Polski z niewłaściwych źródeł: „[…] przekaz rozpowszechniany na Ukrainie kształtowany jest w sposób przemożny pod wpływem narracji polskiej opozycji”.

Niemożność wykreowania jakiejkolwiek silnej prorządowej kontroferty medialnej skierowanej na wschód stanowi porażkę obecnej ekipy rządzącej. Czy należy się jednak temu dziwić? W „Do Rzeczy” (nr 47) na okładkowy temat – właśnie relacji polsko-ukraińskich – składają się dwa polemiczne wywiady. Zgodnie z prawidłami obiektywizmu, głosu udzielono obu stronom. Problem w tym, że kijowski punkt widzenia reprezentuje wspominany wcześniej Wjatrowycz. Oddawanie głosu człowiekowi – w prorządowym medium – który prawdopodobnie znajduje się na wspomnianej „liście Waszczykowskiego” na pewno nie skłoni żadnego z polskich czytelników do chociażby próby zrozumienia prezentowanej narracji, a jeszcze bardziej podsyci wzajemne napięcia. Na porozumienie, choćby w szczątkowej postaci, nie pozwala zresztą także polskie podejście na płaszczyźnie poznawczej – Warszawa wciąż wierzy, że jej pozycja na Ukrainie jest silna. Nie jest jednak tajemnicą, że Kijów coraz częściej ogląda się raczej na Berlin i Waszyngton niż na Warszawę. Rozpaczliwe kroki podejmowane w celu niejako zaszantażowania Ukraińców tylko pogarszają sytuację. Nie jest też tak, że nad Dnieprem nie śledzi się wewnętrznych przetasowań w UE.

Być może nie jest jeszcze za późno – w grudniu do Charkowa pojedzie Andrzej Duda. Celem wizyty są m.in. dalsze konsultacje w sprawie współpracy z Kijowem. W obliczu wzajemnej fali oskarżeń rozmowy między prezydentami Polski i Ukrainy mogą okazać się kluczowe. Można żywić nadzieję, że dojdzie do jakiegoś znaczącego konsensusu, a Duda i Poroszenko puszczą w niepamięć niedawne niesnaski. Nie sposób jednak przewidzieć, który z nich w jakimkolwiek stopniu będzie gotowy do ustępstw – przysłowiowa piłeczka nie znajduje się po żadnej ze stron. Co więcej, polityka blokowania, darcia szat i prężenia muskułów zajmuje obecnie poczesne miejsce w agendzie polskiego obozu władzy, o czym świadczy wypowiedź szefa Kancelarii Prezydenta RP, Krzysztofa Szczerskiego dla tygodnika „Sieci”: „Obawiam się, że jeśli dojdzie do sytuacji, w której Europa będzie zmuszona wybierać między Ukrainą a Rosją, to inne stolice, na które dziś liczy Kijów, wybiorą Moskwę. Wtedy ukraińskie władze zwrócą się do państw regionu o pomoc […]. Ale wówczas z Polski mogą już tak ochoczo nie jechać tam autobusy ze wsparciem”. Wypowiedź jest symptomatyczna, bowiem to właśnie Szczerski znajduje się wysoko na liście sondowanych kandydatów na stanowisko prawdopodobnie zwalniane przez Waszczykowskiego.

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Koerner/MSC, Creative Commons Attribution 3.0 Germany license, Wikimedia Commons