Dwa tygodnie temu Ruth Deech, członkini brytyjskiej Izby Lordów, profesorka bioetyki i przez lata dyrektorka St Anne’s College na Uniwersytecie Oksfordzkim, tak skomentowała polski Marsz Niepodległości: „#Polska: kolejny bardzo dobry powód, by opuścić UE […]”.
Przeczytawszy to zdanie, poczułem najpierw lekką Schadenfreude. Przyznam się, czuję ją za każdym razem, gdy przedstawiciele tego historycznie dość pysznego narodu gorączkowo szukają usprawiedliwienia dla katastrofy, która czeka ich wraz z opuszczeniem Unii. Później zrobiło mi się jednak przykro – bardzo zdziwiło mnie, że to właśnie Ruth Deech, sama będąca córką polskich imigrantów, traktuje Polskę z taką wyniosłością. Niczym kraj, który „nie jest wart naszych cennych nerwów”, kraj, który powinien zostać pozostawiony sam sobie, a współpraca z nim jest z założenia projektem beznadziejnym.
Sytuacja bez wyjścia
Zrobiło mi się jednak przykro z jeszcze jednego powodu — przeczytawszy ostrą krytykę pod adresem Polski, nie umiałem wykrzesać w sobie oburzenia. Podobnie nie umiałem tego zrobić, czytając inne artykuły czy nagłówki pojawiające się w zachodnich i krajowych mediach. Bo choć oczywiście zależy mi na tym, by Polska miała za granicą jak najlepszą opinię i staram się dbać o to zarówno w rozmowach prywatnych, jak i w mojej ogólnouniwersyteckiej działalności, uważam, że narastające miękkie przyzwolenie na faszystowskie, rasistowskie i antysemickie nastroje w kraju jest czymś, czego nie potrafię zracjonalizować czy usprawiedliwić. I nie chodzi tu przecież o „Polskę PiS”. Już od co najmniej paru lat dzieją się w Polsce rzeczy budzące zaniepokojenie, które w Marszu Niepodległości — organizowanym już za rządów „dobrej” PO — znajdują tylko swój najbardziej spektakularny wyraz.
Jestem więc głęboko poruszony, lecz moje oburzenie skupia się raczej na tym, co obserwuję w Polsce — na Marszu Niepodległości, na sejmowej uchwale w związku z 70. rocznicą powstania NSZ, czy też na coraz częściej widzianych przeze mnie współobywatelach, którzy bez żenady chodzą w ubraniach z symbolami tej formacji i przyklejają sobie NSZ-owski krzyżyk pod rybą na karoserii. Właśnie to szkodzi dobremu imieniu Polski. A fakt, że piszą o tym zachodnie media, budzi moją frustrację, nie oburzenie. Przeciwnie, przewrotnie podnosi mnie na duchu, że chyba jeszcze nie zostaliśmy spisani przez kapryśną europejską wspólnotę na straty.
Źródłem mojej frustracji nie jest więc bezradność wobec niszczenia przez zachodnie media dobrego imienia mojego kraju, lecz to, że znajduję się w sytuacji bez wyjścia — z jednej strony nie chcę, by Polska była krytykowana, bo wiem, że na tym traci; z drugiej – działałbym wbrew sobie, gdybym próbował ją przed tą krytyką bronić, czy nawet, gdybym pozostawał wobec niej obojętny. Miło byłoby znaleźć to wyjście, ale — jak zwykle w takich sytuacjach — należy stąpać ostrożnie.
Obowiązek odpowiedzialności
W swoim artykule, który sprowokował mnie to nakreślenia tych słów, Helena Jędrzejczak pisze zaś: „[…] o Polsce powinniśmy myśleć bezwarunkowo. […] Od czasu odzyskania w 1989 r. możliwości suwerennego i demokratycznego stanowienia o jej losie, tym, co napędza społeczne zaangażowanie, powinna być troska o nasze wspólne dobro — Rzeczpospolitą Polską”. Zgadzam się, że „Polska to obowiązek”; zgadzam się też, że nie należy go rozpatrywać warunkowo, oglądając się na Zachód w poszukiwaniu aprobaty dla wszystkich naszych działań i ocen. Myślę jednak, że należy wyciągnąć z tych postulatów odmienne wnioski.
Jako punkt wyjścia Helena Jędrzejczak obiera obowiązek „dbania” o kraj, który jest naszym wspólnym dobrem. Czy dbać o Polskę oznacza też dbać o jej dobre imię? Jędrzejczak dokonuje w swoim tekście dwóch zasadniczych przesunięć. Po pierwsze, „dbałość o Polskę” przeradza się w „lojalność wobec Polski”; po drugie, Polska „jako dobro wspólne” zmienia się w Polskę „jako rzeczywiście istniejące obecnie państwo”. W tym momencie — być może niezamierzenie — Jędrzejczak odbiera jednak obywatelom prawdopodobnie najważniejsze narzędzie dbałości i troski o wspólnotę polityczną — jej krytykę.
W moim przekonaniu istotną treścią obowiązku dbania o Polskę jest branie za nią odpowiedzialności, która przejawia się przede wszystkim w dążeniu do kształtowania jej wedle pewnych wartości, a nie lojalność wobec leżącego nad Wisłą państwa z jego obecnymi instytucjami i obecną strukturą społeczną. Lojalnym powinniśmy być tylko wobec tych wartości i państwa im wiernego; państwa, które jest Polską, ale może być Polską zgoła odmienną od tej, o której czytamy teraz w zachodnich czy krajowych mediach.
Innymi słowy, nasz obowiązek polega na dbaniu o tę samą, ale niekoniecznie taką samą Polskę. Powinniśmy więc ją krytykować i starać się ją tą krytyką zmieniać, nawet jeśli ucierpi na tym jej dobre imię. Wyrzeczenie się możliwości krytyki jest jednocześnie zrzeczeniem się odpowiedzialności, a więc, moim zdaniem, niedopełnieniem obowiązku, który oboje przyjmujemy chyba za podstawowy. Nie chcę mówić, że Helena Jędrzejczak tej krytycznej postawy się wyrzeka, ale przedstawiona przez nią argumentacja do tego skłania.
Przyjęcie takiej krytycznej i odpowiedzialnej postawy wobec Polski prowadzi jednak do sprzeczności – z jednej strony powinniśmy zawzięcie krytykować to, co widzimy, w imię Polski innej, wolnej od tych problemów; z drugiej – wiemy, że tym samym możemy jej poważnie zaszkodzić (a to, że sobie na to mogła zasłużyć, nie jest tutaj takie istotne).
Ta sytuacja, jak każda jej podobna, uwiera nas i wywołuje moralne wahanie. Warto oczywiście szukać rozwiązania tej aporii. Przyznaję, że postulowany przez Helenę Jędrzejczak sprzeciw daje nam pewne – łatwe – z niej wyjście. Uważam jednak, że uwolnienie się od tego niepokoju nie jest warte ceny, którą jest coś, co – jak wierzę – drogie jest nam obojgu. Krytyka w imię lepszej Polski właśnie.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com