Sprytny chwyt obozu władzy polega na tym, że w przypadku ordynacji samorządowej zasadnicze zmiany są przemycane wśród innych, niekiedy słusznych i pożądanych poprawek. Nowelizacja nosi górnolotny tytuł „w celu zwiększenia udziału obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania niektórych organów publicznych” i takie proobywatelskie elementy faktycznie się w niej pojawiają. Są nimi choćby budżety obywatelskie, inicjatywa uchwałodawcza mieszkańców czy nacisk na upubliczniania przebiegu prac organów samorządowych. To wygodne zagranie pozwala PiS-owi twierdzić, że gmeranie przy ordynacji i składzie PKW to tak naprawdę tylko poboczna kwestia w ustawie, której założeniem jest wprowadzenie „szeregu dobrych zmian” w prawie samorządowym.
Jednym z kluczowych założeń nowelizacji jest wprowadzenie dwukadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Autorzy ustawy uzasadniają takie ograniczenie chęcią wykluczenia „zjawisk niepożądanych, powiązań korupcjogennych czy grup interesów”, powstających wokół urzędujących zbyt długo włodarzy – zgodnie ze starą PiS-owską retoryką o wszechobecnych, ale niesprecyzowanych „układach”. Zwolennicy ograniczenia kadencji wójtów (których nie brakuje i poza PiS-em) zapominają jednak o ważnej kwestii. Czteroletnie kadencje polskiego samorządu są wyjątkowo krótkie na tle reszty Europy (przykładowo: 5 lat na Węgrzech, 6 lat we Francji i Włoszech czy nawet 8 lat w niektórych landach Niemiec). Specyfika działania samorządu – choćby prowadzenie skomplikowanych projektów inwestycyjnych – powoduje, że nawet najlepszy burmistrz może zwyczajnie nie zdążyć zrealizować wszystkich swoich planów w ciągu 8 lat. Dwukadencyjność to także oczywiste naruszenie konstytucyjnego biernego prawa wyborczego, co przyznaje choćby Jarosław Gowin, choć jego uwagi w obozie władzy raczej nie robią na nikim wrażenia.
Zmiany w zakresie prawa wyborczego zakładają także likwidację jednomandatowych okregów wyborczych w wyborach do rad w najmniejszych gminach – po zaledwie jednej kadencji obowiązywania. Zastąpi je ordynacja proporcjonalna ze wszystkimi swoimi następstwami (głosowanie na listę, a nie kandydatów; ograniczenie startu niezależnych kandydatów; bardziej skomplikowane przeliczanie głosów). Zmiany w ordynacji dotkną także szczebla powiatów i województw, gdzie PiS chce zmniejszyć liczbę wybieranych kandydatów z okręgu. To jedynie uwypukli problemy opisywane m.in. przez ekspertów Fundacji im. Stefana Batorego, takie jak upartyjnienie wyborów, marnowanie głosów i bardzo wysoki rzeczywisty próg wyborczy. W sejmikach wojewódzkich, nawet tych, których składy były dotąd pluralistyczne, mniejsze ugrupowania i listy bezpartyjne mogą pożegnać się z mandatami.
Wprowadzenie instytucji powiatowych i wojewódzkich komisarzy wyborczych odgórnie rysujących granice nowych okręgów to już podręcznikowy symptom tzw. gerrymanderingu, czyli manipulowania wynikiem wyborów na polityczne zamówienie. Jedynym kryterium powołania na komisarza ma być „wyższe wykształcenie prawnicze” (więc w praktyce nawet licencjackie), a nowi komisarze będą mieli raptem kilka miesięcy na przeanalizowanie dotyczasowych i wytyczenie nowych okręgów. W połączeniu z innymi zmianami zakładającymi zdublowanie komisji wyborczych, wydłużenie procesu liczenia głosów i nowy nieprzetestowany system informatyczny, wybory samorządowe mogą zakończyć się tylko jednym: spektakularną katastrofą.
Oczywiście, lekkomyślność, z jaką PiS podchodzi do tematu ordynacji wyborczej, wywołuje krytyczne oceny ekspertów i samorządowców. Partia Kaczyńskiego nie jest chyba nimi poruszona. Zresztą deregulacja wyborów wydaje się tylko wstępem do bardziej radykalnych zmian: marszałek Senatu już teraz zapowiada prace nad scaleniem trzech ustaw samorządowych (gminnej, powiatowej i wojewódzkiej) w jeden duży akt. Scenariusz rysuje się więc dość czytelnie. Najpierw źle przygotowane wybory samorządowe wywołują w skali całego kraju mnóstwo lokalnych i regionalnych awantur. Ustalanie wyników może ciągnąć się tygodniami, rodząc tylko komplikacje i wątpliwości. Machina rządowej propagandy skutecznie zrzuca winę za porażkę na skompromitowaną PKW oraz zdezorganizowany samorząd. W takiej sytuacji czystka w składzie PKW oraz rewizja ustroju samorządów stają się koniecznością. Dobra zmiana w toku.
Paradoks polega na tym, że na forsowanych projektach partia Kaczyńskiego może nawet wyborczo stracić. Wybory samorządowe w skali kraju są zbyt nieprzewidywalne i złożone, by jakiekolwiek ugrupowanie – także PiS – mogło wpływać na ich wynik z wyłączną korzyścią dla siebie. Wydaje się jednak, że nie o jednostkowe wyniki tu chodzi, ale o wytworzenie ogólnej atmosfery niechęci do samorządności. Zwłaszcza że obiektywnie PiS w samorządach nigdy nie był zbyt mocny, a ostatnie wyniki lokalnych wyborów uzupełniających na Mazurach i Podlasiu to potwierdzają. Wobec tego łatwiej jest zderegulować proces wyborczy, unieszkodliwić PKW i obrzydzać obywatelom samorząd, niż próbować się w nim umacniać. Na zdemolowaniu samorządu stracą wszyscy, ale PiS ma tu do stracenia najmniej.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: ulleo, CC0 Creative Commons, Pixabay.com