Po pierwsze – wina opozycji. „Za uruchomienie art.7 przez KE trzeba podziękować PO – to jej osiągniecie i jej odpowiedzialność – donoszenie na własny kraj niestety przyniosło skutek”, niemal natychmiast po ogłoszeniu decyzji KE napisała na Twitterze rzeczniczka PiS-u, Beata Mazurek. W podobnym tonie wypowiadał się Michał Karnowski z tygodnika „Sieci”, pisząc, że „zakłamane uzasadnienie tej decyzji napisała totalna opozycja. I to na jej sumieniu jest ta krzywda wyrządzona Polsce”. Niezawodne „Wiadomości” Jacka Kurskiego opowiadały z kolei o tym, że „Berlin, Bruksela i totalna opozycja” wystąpiły „razem przeciwko Polsce”.
To jeden z najbardziej uderzających paradoksów retoryki obecnego rządu i jego stronników. Oto okazuje się bowiem, że na co dzień wyśmiewana za nieudolność opozycja, którą w krajowych sondażach zostaje daleko w tyle za PiS-em, na arenie międzynarodowej dostaje specjalnych mocy i jest w stanie przekonać wszystkie pozostałe rządy UE do głosowania przeciwko partii Jarosława Kaczyńskiego.
Dlaczego rząd PiS-u tak skuteczny w przekonywaniu Polaków, w kontaktach z innymi państwami już skuteczny nie jest? Na to pytanie uzyskujemy zwykle odpowiedź mówiącą o „wielkich siłach”, „potężnych interesach” czy „międzynarodowym lobby” dybiących na polską suwerenność. Dlaczego jednak owe potężne siły nie zdołały do tej pory zwrócić się przeciwko o wiele przecież mniejszym Węgrom? I dlaczego do owych sił zaliczają się także reprezentanci krajów, z którymi mieliśmy budować potęgę Środkowej Europy, czyli Czesi, Słowacy czy przedstawiciele krajów nadbałtyckich? Na te pytania już odpowiedzi nie uzyskamy.
To jeden z najbardziej uderzających paradoksów retoryki obecnego rządu i jego stronników. Na co dzień wyśmiewana za nieudolność opozycja na arenie międzynarodowej dostaje specjalnych mocy i jest w stanie przekonać wszystkie pozostałe rządy UE do głosowania przeciwko PiS-owi. | Łukasz Pawłowski
Po drugie – wina mediów. Niemrawa w kraju i wszechmogąca za granicą polska opozycja nie ogranicza się oczywiście jedynie do przekonywania wrogich nam sił politycznych. Działa także, a może i przede wszystkim, za pośrednictwem potężnych zachodnich mediów. Problem z tym wyjaśnieniem jest taki, że dostęp do tych samych mediów mają również przedstawiciele obozu rządzącego, tyle że nie bardzo umieją z niego skorzystać. Najlepszym tego przykładem jest Mateusz Morawiecki, który w słynnym już wywiadzie dla Deutsche Welle tłumaczył zdziwionemu dziennikarzowi, dlaczego prawo nie jest najwyższą wartością, a w związku z tym władza może owo prawo obchodzić. Z kolei już jako premier, Morawiecki opublikował artykuł w gazecie „Washington Examiner”, w którym tak pisał o polskim wymiarze sprawiedliwości:
„Przysługi trafiają do znajomych. Na rywali spada zemsta. W przypadku najbardziej lukratywnie wyglądających spraw wręczane są łapówki. W interesie bogatych i wpływowych oskarżonych, postępowania niekiedy ciągną się bez końca. Zbyt często sprawiedliwość nie jest dostępna dla tych, którym brakuje politycznych wpływów i zasobnych kont”.
Jeśli Polsce za granicą najbardziej szkodzi psucie wizerunku, to jaki wpływ na wizerunek kraju mają takie słowa polskiego premiera (który, nawiasem mówiąc, w tym właśnie – rzekomo skorumpowanym do cna – kraju zrobił zawrotną karierę zawodową i finansową)? Podobny skutek mają słowa wypowiadane przez Morawieckiego pod adresem ważnych partnerów zagranicznych.
To przecież sam Morawiecki – nieprzymuszony przez żadne „potężne wpływy” i „wielki kapitał” – przed spotkaniem z Emmanuelem Macronem mówił, że jako historyk wytłumaczy prezydentowi Francji reformę sądownictwa w Polsce na przykładzie rozliczeń z nazistowskim państwem Vichy. Na co liczył Morawiecki? Że po tych słowach prezydent Francji puknie się w czoło, przyzna mu rację i przeprosi za kłopoty, jakie do tej pory sprawił? Byłoby nietaktem oskarżać premiera polskiego rządu o tak skrajną naiwność. Należy więc uznać, że słowa Morawieckiego były skierowane do polskiego odbiorcy. Tym samym obecny premier poszedł w ślady swojej poprzedniczki i innych czołowych polityków PiS-u, uznając politykę zagraniczną za narzędzie do prowadzenia polityki krajowej.
To właśnie ten sposób myślenia, połączony z absurdalnym przekonaniem, że to, co mówi się po polsku, zostaje w Polsce, odpowiada za większość głupstw popełnianych przez tę władzę na arenie międzynarodowej. To nie zachodnie media kazały Witoldowi Waszczykowskiemu mówić o „murzyńskiej mentalności” w stosunku do Stanów Zjednoczonych, tłumaczonej w amerykańskich mediach jako „negro mentality”. To nie „wielki kapitał” kazały Jarosławowi Kaczyńskiemu opowiadać o pasożytach i chorobach przenoszonych przez uchodźców. To nie „grupy interesów” zmusiły Antoniego Macierewicza do wygadywania bzdur o francuskich mistralach sprzedanych Rosji za dolara. Nie dajmy sobie wciskać tych tanich kłamstw.
Wreszcie, po trzecie – wina… muzułmanów. Reakcja Brukseli – twierdzi Ryszard Czarnecki – ma być karą za to, że Polska nie przyjęła kilku tysięcy uchodźców. Znów rodzi się jednak pytanie, dlaczego ta sama kara nie dotknęła równie wrogich uchodźcom Węgier, Czech czy Słowacji, z którymi tworzymy rzekomo jedną drużynę i które równie ostro krytykowały mechanizm relokacji?
Jest jeszcze czwarty typ odpowiedzi – również lansowany przez posła Czarneckiego – zgodnie z którym decyzja Komisji Europejskiej nie ma żadnego znaczenia, bo i tak „nic nam nie zrobią”. Pytanie tylko – skoro UE nic nie może, to dlaczego ledwie kilka dni temu czołowi politycy rządu tłumaczyli powołanie Mateusza Morawieckiego na premiera chęcią poprawy relacji z UE? Po co zabiegać o dobre relacje z kimś, kto „nic nie może”?
Logiki w tym wszystkim nie ma za grosz i dwie rzeczy może warto zwolennikom i politykom PiS-u uświadomić. Po pierwsze, nie tylko polscy dziennikarze ten brak logiki dostrzegają. A po drugie, naprawdę nie wszyscy w Europie „wierzą w mądrość pana prezesa” tak bezgranicznie jak autorka tych słów, Beata Szydło, i jej koledzy.