obcy-we-wlasnym-kraju-arlie-russell-hochshild_okladka

Każdy, kto spojrzy na publikowaną po wyborach prezydenckich mapę Stanów Zjednoczonych pokazującą, który z kandydatów zwyciężył w poszczególnych częściach kraju, zauważy jedno – ogromną przewagę koloru czerwonego, oznaczającego Partię Republikańską, nad niebieskim, oznaczającym Partię Demokratyczną. Ten pierwszy rozlewa się po całym południu i środkowym zachodzie, ten drugi to pojedyncze kropki skoncentrowane przede wszystkim w gęsto zaludnionych aglomeracjach północno-wschodniego i zachodniego wybrzeża.

Gdy teraz na tę mapę nałożylibyśmy drugą, pokazującą poziom zamożności nie tylko poszczególnych stanów, ale nawet poszczególnych hrabstw, przekonalibyśmy się, że wiele z najbiedniejszych, zależnych od różnego rodzaju subsydiów państwowych regionów głosuje właśnie na Republikanów: partię od lat niosącą na sztandarach obniżki podatków, cięcia wydatków socjalnych, a jednocześnie zwiększanie – liczących dziś ok. 700 mld dolarów rocznie – wydatków na obronność.

Amerykański Kopciuszek

W przypadku Luizjany, czyli stanu, do którego na pięcioletnie badania udała się Arlie Russell Hochschild – socjolożka z University of California w Berkeley – aż 44 proc. budżetu pochodzi ze środków federalnych [s. 99], czyli przekazywanych przez rząd w Waszyngtonie podatków zebranych w znacznie zamożniejszych częściach kraju. W 2015 r. mediana dochodów na gospodarstwo domowe w tym stanie wynosiła 45 727 dolarów, co dawało… 44. miejsce na 50 możliwych. Od znajdującego się na pierwszym miejscu Maryland dzieliło Luizjanę niemal 30 tys. dolarów. Pod względem odsetka mieszkańców powyżej 25. roku życia z ukończoną szkołą średnią, licencjatem lub wyższym stopniem naukowym Luizjana znalazła się odpowiednio na 47., 46. i 46. miejscu. Średnia długość życia dla wszystkich mieszkańców stanu (bez podziału na płeć) to obecnie 75,7 lat, co znów lokuje stan w dole tabeli – tym razem na 48. miejscu listy. Dziecko urodzone w Luizjanie będzie żyć średnio o 5 lat krócej niż urodzone w otwierających ranking Hawajach, Minnesocie czy Connecticut. Innymi słowy, dłużej od mieszkańców Luizjany żyć będzie nie tylko zdecydowana większość obywateli Stanów Zjednoczonych czy Unii Europejskiej, ale nawet mieszkańcy takich krajów jak Chiny, Meksyk czy Wietnam.

Luizjana to zatem stan dramatycznie uzależniony od pomocy finansowej rządu federalnego. A mimo to – podobnie jak wiele innych biednych części Stanów Zjednoczonych – od dekad głosuje na polityków domagających się cięć w programach pomocy najuboższym, ograniczenia wydatków federalnych i obniżki podatków, także dla najzamożniejszych.

Konwencja wyborcza Partii Republikańskiej, Cleveland, Ohio, fot. Łukasz Pawłowski
Konwencja wyborcza Partii Republikańskiej, Cleveland, Ohio, fot. Łukasz Pawłowski

Podatki, wiara, honor

Może jednak mieszkańcy Luizjany nie chcą korzystać z pomocy federalnej i świadomie domagają się jej ograniczenia? Niewiele na to wskazuje. Dla przykładu, z przeznaczonego dla najbiedniejszych Amerykanów federalnego programu Supplemental Nutrition Assistance Program, czyli innymi słowy kartek na jedzenie (food stamps), korzysta niemal 19 proc. mieszkańców Luizjany. Większym odsetkiem może „pochwalić się” tylko 5 stanów.

Dlaczego tak się dzieje? Hochschild przyznaje, że inspiracją do przeprowadzenia badań w Luizjanie była dla niej słynna książka politologa Thomasa Franka „Co z tym Kansas? Czyli jak konserwatyści zdobyli serce Ameryki” z 2004 r. Czytamy w niej, że Stany Zjednoczone przypominają panoramę obłędu i szaleństwa, na która składają się „hardzi robotnicy ślubujący wierność fladze, a jednocześnie zaciskający pętlę na swoich życiowych szansach; drobni farmerzy z dumą głosujący za odebraniem im ziemi, ludzie oddani rodzinie troszczący się o to, aby ich dzieci nie mogły pozwolić sobie na college lub właściwą opiekę medyczną […]” [1].

To wszystko jest możliwe dlatego – przekonuje Frank – że wielu ubogich Amerykanów myśli, iż oddając głos na Republikanów, popiera przede wszystkim tradycyjne wartości i tradycyjny styl życia, które kosmopolityczni liberałowie z Partii Demokratycznej próbują wywrócić do góry nogami. Sprawy gospodarcze stają się całkowicie nieważne lub sprowadzane są do prostych haseł, jak to, które głosi, że zawsze lepsze jest obniżanie podatków niż ich podwyższanie, a mniejsze zaangażowanie państwa zawsze będzie bardziej korzystne.

Nowy Orlean, fot. Łukasz Pawłowski
Nowy Orlean, fot. Łukasz Pawłowski

Do podobnych wniosków dochodzi też Hochschild, kiedy zauważa, że „zwolenników prawicy głęboko poruszają trzy sprawy: podatki, wiara i honor” [s. 87]. To dlatego rozmówcy Hochschild gotowi są oddać głos na kandydata tylko z tego powodu, że jest on przeciwny aborcji, nawet jeśli wiedzą, że w żaden sposób nie pomoże im w rozwiązaniu ich osobistych problemów, w tym wypadku ochrony środowiska latami zatruwanego przez wielkie zakłady przemysłowe.

Ale i ten paradoks da się uzasadnić. Harold, jeden z rozmówców autorki, który całe życie przepracował w zakładach przemysłowych i którego większość rodziny zmarła na różne rodzaje nowotworów, stwierdza dobitnie: „Nasze przebywanie na tej ziemi trwa krótko […]. Ale jeśli zostaniemy zbawieni, pójdziemy do nieba, a niebo trwa całą wieczność. Wtedy nie będziemy musieli więcej martwić się o środowisko. A to jest najważniejsze. Myślę długofalowo” [s. 98]. Z tej perspektywy głosowanie na kandydata Republikanów – nawet wbrew własnym interesom ekonomicznym i zdrowotnym – wydaje się całkowicie uzasadnione. Ważniejsza jest obrona religii i moralności. Prawicowe media oraz zainteresowane firmy dodatkowo tę narrację wzmacniają.

Pogubieni liberałowie

Sukces skrajnie konserwatywnych i jednocześnie wolnorynkowych Republikanów zasadza się więc na tym, że swoje główne postulaty – cięcia wydatków socjalnych, obniżki podatków, usuwanie regulacji, np. tych chroniących środowisko – udało im się przedstawić jako element walki o tradycyjny amerykański styl życia i tradycyjne wartości.

Co gorsza, powiada cytowany już Frank, Partia Demokratyczna wchodzi w rolę skrojoną dla niej przez Republikanów. Zamiast nadal być ugrupowaniem niebieskich kołnierzyków i klasy średniej – wprowadzającą Nowy Ład jak za Franklina D. Roosevelta czy wypowiadającą wojnę biedzie jak za Lyndona Johnsona – szuka poparcia, odwołując się przede wszystkim do kwestii tożsamościowych. „Problem nie polega na tym – pisze Frank – że Demokraci są jednomyślnie pro-choice albo przeciw modlitwie w szkole. Chodzi raczej o to, że porzucili język klasowy, który kiedyś ostro odróżniał ich od Republikanów i tym samym wystawili się na kulturowe ciosy w takich kwestiach jak prawo do noszenia broni, aborcja czy cała reszta, których złudny urok byłby normalnie przyćmiony przez sprawy materialne” [2].

W podobne tony uderza politolog Mark Lilla, który w szeroko komentowanym artykule na łamach „New York Timesa” ogłosił „Koniec liberalizmu tożsamości”. Zdaniem Lilli do tej pory amerykańscy liberałowie koncentrowali się przede wszystkim na „celebrowaniu różnic” w szybko zmieniającym się społeczeństwie amerykańskim – tożsamości seksualnych, etnicznych, narodowych. Nie ma w tym oczywiście nic złego. To zwykle dzięki głosom Partii Demokratycznej od połowy XX w. zaczęto ograniczać dyskryminację rasową, walczono o równouprawnienie kobiet, a także wprowadzono prawo do aborcji czy małżeństw dla par homoseksualnych. Jednak dziś Partia Demokratyczna potrzebuje narracji, która zamiast „celebrować różnice” między Amerykanami zwróci uwagę na to, co ich łączy. Potrzebuje nowego liberalizmu.

„Taki liberalizm koncentrowałby się przede wszystkim na poszerzeniu swojej bazy, a to poprzez odwołanie się do Amerykanów jako Amerykanów i położenie nacisku na sprawy, które dotykają znacznej większości z nich – pisze Lilla. – Mówiłby do narodu jako do narodu obywateli, którzy żyją razem i muszą sobie pomagać. Gdy zaś chodzi o bardziej szczegółowe kwestie, bardzo obciążone symbolicznie i mogące zniechęcać potencjalnych sojuszników – jak kwestie seksualności czy religii, taki liberalizm musi pracować po cichu, z wrażliwością i właściwym wyczuciem skali”.

Nowy Orlean, fot. Łukasz Pawłowski
Nowy Orlean, fot. Łukasz Pawłowski

Sparaliżowany lewiatan

Czy to dobra recepta na przekonanie rozmówców Hochschild? Nie wiadomo. Jedno jest jednak pewne. Amerykanie żyją w coraz bardziej różniących się od siebie światach, a system polityczny nie tylko nie hamuje tych tendencji, ale dodatkowo je wzmacnia. W rezultacie aparat władzy staje się coraz bardziej dysfunkcjonalny, a problemem nie do przejścia staje się przegłosowanie nawet najmniej kontrowersyjnych ustaw – jak choćby tej dotyczącej obsługi zobowiązań finansowych państwa, co kilkakrotnie w ostatnich latach prowadziło do „wyłączenia rządu” (government shutdown), czyli czasowego zamknięcia instytucji państwowych z powodu braku środków. Takie sytuacje utwierdzają jedynie część Amerykanów w przekonaniu o nieefektywności rządu centralnego i konieczności dalszego ograniczania jego kompetencji.

Przedłużający się paraliż władz w połączeniu z radykalizacją poglądów politycznych, relatywnym ubożeniem znacznej części obywateli i bardzo szybkimi zmianami kulturowymi rodzi też coraz większą złość i chęć „wstrząśnięcia systemem”, wyraźnie widoczną także w przytaczanych przez Hochschild rozmowach z mieszkańcami Luizjany.

Znany reżyser i aktywista polityczny Michael Moore jeszcze przed zwycięstwem Donalda Trumpa opublikował pewien głośny artykuł. Wymieniał w nim pięć powodów, dla których kandydat Republikanów na pewno wygra wybory. Tekst kończył się przytoczeniem krótkiej wypowiedzi przypadkowego przechodnia, który wpadł na Moore’a, kiedy ten wychodził ze studia: „«Mike, musimy zagłosować na Trumpa. MUSIMY wstrząsnąć systemem»”. „I tyle”, podsumował całe zajście Moore. „Jemu to wystarczyło. «Wstrząsnąć systemem»”.

Jeśli Trump tych nadziei na pozytywny wstrząs nie spełni – a nie spełni – i jeśli w amerykańskim systemie politycznym nie zajdą głębokie zmiany, które pozwolą na wyjście dwupartyjnego klinczu – a najpewniej nie zajdą – kolejne wybory prezydenckie mogą przynieść jeszcze większą niespodziankę niż ostatnie.


Przypisy:

[1] Thomas Frank, „Co z tym Kansas? Czyli jak konserwatyści zdobyli serce Ameryki”, przeł. Julian Kutyła, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2008, s. 29.
[2] Tamże, s. 247.

Książka:

Arlie Russell Hochschild, „Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy”, przeł. Hanna Pustoła, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017.