Grzegorz Brzozowski

2017 był kolejnym rokiem zarówno trwania kryzysu migracyjnego, jak i zarządzania strachem przed demonizowaną falą migrantów. Trzeba w tym kontekście przypomnieć filmową przypowieść Rainera Wernera Fassbindera o cenie, którą płacimy za rozbuchany lęk. „Ali. Strach zżerać duszę” (1974) to kameralna, nakręcona zaledwie w dwa tygodnie, a porażająca psychologiczną prawdą opowieść o późnej miłości niemieckiej wdowy i marokańskiego robotnika. Ich związek zainicjowany zostaje jako żart znajomych zza baru, podpuszczających Alego do tańca z zabłąkaną tam Emmi, mieszkającą nieopodal sprzątaczką. Tempo i intensywność rozwijającej się między bohaterami pomimo znacznej różnicy wieku relacji zaskoczy wścibskie sąsiadki, wybuchowe dzieci Emmi, jej zięcia (świetny Fassbinder w roli ikony patriarchatu – bezrobotnego poganiającego żonę do pracy w przerwach od picia piwa), ale również ich samych.

Fassbinderowi udaje się pokazać spektrum uprzedzeń, na jakie narażony był taki związek w powoli uczącym się otwartości na gastarbeiterów społeczeństwie, które w ostatnich latach zdołało jednak przyjąć najliczniejszą grupę migrantów. Nie ma tu miejsca na łatwe, sentymentalne lekarstwa na strach wobec obcych. Początkowo niechętnych niemiecko-marokańskiej parze sąsiadów do akceptacji zachęcą nie tyle humanitarne opowieści, ile refleksja, że Emmi jest im nadal potrzebna jako klientka czy opiekunka do dzieci. Choć film pełen jest bezlitośnie przenikliwych społecznych obserwacji, to kruche i szczere uczucie między głównymi bohaterami pozostaje w nim najważniejsze. Jego historii nie da się zredukować do instrukcji walki ze stereotypami. Jedna z ulubionych aktorek Fassbindera, Brigitte Mira, stworzyła tu niezapomniany psychologiczny portret kobiety uparcie walczącej o ostatnią miłość swojego życia. Na jej postać składa się nie tylko fundamentalne poczucie przyzwoitości wobec przybyszów oraz wiara w uczucie na miarę Cabirii Felliniego, ale i skłonność do chwalenia się muskułami młodego męża przed zazdrosnymi koleżankami. Losy Emmi i Alego to opowieść o tym, że nawet gdy przełamiemy pierwsze obawy i przyjmiemy przybysza do swojego życia, prawdziwa walka dopiero się zaczyna; jej stawka jest jednak tego warta.

Mateusz Góra

Czeczenia rządzona przez fanatycznego prezydenta Ramzana Kadyrowa w 2017 r. zapisała się niechlubnie w historii jako kraj, w którym stworzono obozy koncentracyjne dla gejów. Część przetrzymywanych w nim mężczyzn została zamordowana, niektórych udało się uwolnić i wywieźć z kraju. W oficjalnym stanowisku władz Czeczenii w tym kraju… nie ma osób homoseksualnych. Na dodatek prezydent nawoływał rodziny osób homoseksualnych, żeby w obawie przed wstydem same pozbawiły ich życia.

Warto dodać, że w tym samym roku w Polsce wydano w końcu, dzięki zbiórce crowdfundingowej, książkę „Mężczyźni z różowym trójkątem” – świadectwo homoseksualnego więźnia nazistowskiego obozu koncentracyjnego. Wiele lat trwało oczekiwanie, aż w końcu w naszym kraju ktoś usłyszy głos mniejszości traktowanej ze szczególnym okrucieństwem przez nazistowskich oprawców. Wydaje się, że wobec tak ogromnego zła nikt z nas nie powinien zostać obojętny, jednak kilkadziesiąt lat później historia zaczyna zataczać koło.

W tym kontekście trudno nie przypomnieć po raz kolejny „Kabaretu” (1972) Boba Fossego, który idealnie pokazuje, w jaki sposób niepostrzeżenie i na pozór niewinnie rodzi się system stwarzający warunki do odbierania określonym grupom ludzi prawa do życia. Jak się okazuje niewiele nauczyliśmy się z doświadczeń poprzednich pokoleń, a Czeczenia jest dowodem na naszą krótką pamięć. Pomimo interwencji organizacji międzynarodowych i obietnicy Władimira Putina, że sprawa obozów zostanie zbadana, narracja rządku Kadyrowa się nie zmieniła. W końcu musimy zadać sobie to samo pytanie, jakie pada z ust Briana, głównego bohatera „Kabaretu”, po tym, jak razem z swoim bogatym kochankiem Maximilianem wysłuchali w gospodzie nazistowskiej pieśni: „Czy dalej uważasz, że można to kontrolować?”.

Joanna Kłos

W „Helenie” Eurypidesa historia najpiękniejszej kobiety świata ujęta jest inaczej niż w eposach homeryckich. Za sprawą bogów bohaterka trafia do Egiptu, w Troi zaś miejsce żony Aleksandra-Parysa zajmuje imitująca ją zjawa. Cieniem samych siebie wydają się również główne bohaterki filmu „H.” (2014) w reżyserii Ranii Attieh i Daniela Garcii.

Obie kobiety noszą imię Helen i mieszkają w amerykańskim mieście Troy. Pierwsza, starsza, należy do klubu pań zafascynowanych reborn dolls, lalkami, którymi opiekują się tak, jak gdyby były to żywe niemowlęta. Drugą, młodszą, w trakcie ciąży dopada zwątpienie w małżeństwo z artystą Alexem i wewnętrzny niepokój. Tymczasem w mieście narasta klimat apokalipsy związany z nadciąganiem meteoru. W przerwach między partiami fabuły widzimy wielką głowę antycznego posągu, która sunie powoli po wodzie otoczonej lasem, przy rozedrganych dźwiękach nasuwających skojarzenie z chóralnymi pieśniami lamentu w antycznym dramacie.

Tajemnicze zjawiska z kosmosu kontynuują misję obracania cywilizacji w chaos. Głowa posągu, ujęta w sieć, zostaje wyłowiona z wody i uwięziona w mieście. Ciężarna Helen natomiast udaje się do lasu, siada na ziemi i oparta o drzewo pozwala dotykać się owadom. Kobiecy żywioł odnajduje swobodę i spokój z dala od świata kulturowej opresji, w symbiozie z przyrodą. Bios jest tam, gdzie w ciele wolnym od dyktatury cywilizacji w kryzysie zaczyna bić jego własne tętno. Tanatos tam, gdzie w murach tej cywilizacji zamknięte są kobiety-avatary, lalki czy nieruchome posągi.
Obsesja strukturalistycznych, nieco już przebrzmiałych dychotomii? Być może, ale nasuwa myśl żywą w kontekście polskiego roku 2017. Macierzyństwo to nie wyłącznie instytucja operująca według sztywnych narzucanych z zewnątrz reguł, a ciąża to nie proces, którego trwanie powinno zależeć od aparatu państwowego przymusu. W nowym roku życzmy sobie, by konserwatyści wszelkiej maści i politycy wszystkich rządów nie umieszczali nas w gorsecie kultury takiej, jaką sami sobie umyślili. Żeby nasza płodność wynikała z życia w zgodzie z naszymi własnymi ciałami.

https://www.youtube.com/watch?v=PzTQZsSq404

Michał Piasecki

„Pracująca dziewczyna” (1988) zdążyła się już uleżeć na kartach książek analizujących przemiany kobiecych wizerunków na przestrzeni kolejnych dekad. Film Mike’a Nicholsa został zapamiętany jako typowa historia ambitnej dziewczyny, która próbuje osiągnąć zawodowy sukces w świecie zdominowanym przez mężczyzn, a więc musi zmierzyć się z masą złośliwości kolegów, upokorzeń ze strony przełożonych, a wreszcie przeciwności losu wynikających z bycia nie na swoim miejscu. Zarazem można uznać film za zapowiedź całej serii opowieści o kobiecych postaciach robiących karierę w wielkim mieście w – dostępnych niegdyś tylko dla mężczyzn – prestiżowych zawodach, takich jak w filmach „Ally McBeal”, „Seks w wielkim mieście” czy „Chirurdzy”.

„Pracująca dziewczyna” oglądana teraz, po wybuchu afery Weinsteina i ujawnieniu całej masy przypadków molestowania kobiet za sprawą akcji #MeToo, na pierwszy rzut oka zdaje się niepokojąco przypominać naszą współczesność. Nie chodzi jednak o to, że film stał się ponownie aktualny, wręcz przeciwnie – warto dociekać jego nieaktualności, wszystkich tych momentów, które wcześniej komediowa konwencja zbywała przerysowanym żartem, a które są już dla nas dzisiaj rażąco nieakceptowalne. Fakt, że „Pracująca dziewczyna” tak otwarcie opowiada o seksizmie amerykańskiej kultury korporacyjnej, jest dobrym przykładem na potwierdzenie tezy, że chociaż poszczególne osoby milczały o molestowaniu, a sam proceder trwał w najlepsze, to jednocześnie Hollywood nie miało problemów z obrazowaniem systemowych mechanizmów ustanawiania relacji władzy przez zależności seksualne. Być może prawda leżała na powierzchni, ale dopiero zmiana naszych ram postrzegania pozwala nam ją zauważyć po czasie.

Szczególnie ciekawie po #MeToo ogląda się jedną ze scen, w której obleśny biznesmen oferuje w taksówce głównej bohaterce, ubiegającej się o stanowisko sekretarki, podróż do hotelu w celu „obejrzenia filmu instruktażowego”. W rolę mężczyzny składającego seksualną ofertę wcielił się nikt inny jak – stawiający wówczas pierwsze kroki w Hollywood – Kevin Spacey. Chociaż jednego z głównych bohaterów tegorocznej afery trudno tu rozpoznać z wyglądu, to już za sprawą rubasznego zachowania jego postaci film zdaje się lokować pomiędzy nadzwyczaj trafnym proroctwem a dobrą robotą ludzi odpowiedzialnych za aktorski casting.

Katarzyna Pochmara-Balcer

Ekologiczna baśń ze studia Ghibli nie traci na aktualności, a w roku, w którym jak widzowie Big Brothera mogliśmy śledzić postępującą rzeź Puszczy Białowieskiej, uderza wręcz ze zdwojoną siłą. „Księżniczka Mononoke” (1997) to opowieść o ludziach, którzy wynosząc się ponad przyrodę, utracili z nią kontakt. Ich konflikt ze zwierzętami i zamieszkującymi las duchami jest wyniszczający dla obu stron, ale wizja korzyści, jakie mogą uzyskać z wykarczowanych terenów, przesłania zdrowy rozsądek. Jak przystało na pełnokrwistą baśń, brutalność przeplata się z tu z pięknem: odcięte w walce kończyny bryzgają krwią, drogę wędrowcom wskazują rozczulające duchy drzew, a małpy próbują na powrót zalesić zniszczone przez ludzi tereny.

Noworoczne życzenie, by orędownicy ochrony drzew przed kornikiem drukarzem metodą przypominającą leczenie migreny za pomocą dekapitacji obejrzeli film Hayao Miyazakiego i wyciągnęli z niego wnioski, jest raczej z rodzaju tych pobożnych.

Tomasz Rachwald-Rostkowski

2017 r. zdaje się z perspektywy końca grudnia rokiem pękających baniek. I nie chodzi mi o gwałtowny spadek wartości bitcoina. Myślę o nabrzmiałych bańkach wodzowskich autorytetów, które zaludniały czołówki gazet i portali internetowych. Wydaje się, jakby ktoś w mijającym roku chodził po świecie z igiełką w ręku i nakłuwał brzuchate ego niezasłużonych bohaterów. Światem polityki i rozrywki wstrząsnęły ujawniane przypadki molestowania seksualnego. Trump zmienił się z sensacyjnego zwycięzcy wyborów w znienawidzonego polityka, a z Milo Yiannopoulosa podśmiechuje cały świat mediów podczas czytania redaktorskich uwag na marginesie książki, której nikt nie chciał mu wydać. Mateusz Kijowski i Ryszard Petru implodowali i dziś istnieją tylko jako medialne ciekawostki skarżące się na wrogie spiski.

W tym wszystkim przypomina mi się wybitny „Mistrz” (2012) w reżyserii Paula Thomasa Andersona. Trudna, dziwnie opowiedziana historia szarlatana i plotącego bzdury głupca, który jednak potrafi omotać fanatyczne tłumy. Nieodżałowany Philip Seymour Hoffman w roli groteskowego guru oraz ekstatyczny Joaquin Phoenix jako jego zagubiony podopieczny doskonale odegrali przypowieść o uzależniającym, szkodliwym kulcie wodza. Obyśmy się od niego na dobre uwolnili w przyszłym roku.

https://www.youtube.com/watch?v=fJ1O1vb9AUU

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pexels.com