Tworzenie rządu w powojennych Niemczech jeszcze nigdy nie było tak trudne, nigdy też nie trwało tak długo. Z wyborów 24 września 2017 r. osłabieni wyszli zarówno rządzący chadecy z CDU i CSU, jak i socjaldemokraci z SPD. Wciąż są największymi siłami politycznymi, jednak siedem frakcji obecnych w nowym Bundestagu zasadniczo zwiększa poziom fragmentacji niemieckiej polityki. Z dwóch możliwych opcji koalicyjnych, eksperyment „jamajski” (od kolorów poszczególnych partii), czyli związek pomiędzy CDU/CSU, liberalną FDP oraz Zielonymi, zakończył się rezygnacją FDP. Wszystko więc wskazuje na powtórkę „wielkiej koalicji” chadeków z socjaldemokratami. Stary gabinet z Angelą Merkel na czele będzie pełnił obowiązki jeszcze co najmniej do końca stycznia, bo wstępne negocjacje koalicyjne rozpoczną się dopiero po 6 stycznia br.
Jak zasugerowała pani kanclerz jeszcze w trakcie wieczoru wyborczego, związek z socjaldemokratami byłby dla niej preferowanym sojuszem. Liderka CDU dodała, że nadrzędnym priorytetem dla nowego rządu musi być zagwarantowanie „stabilności w burzliwych czasach”. W wielkiej koalicji partnerzy się znają, są obliczalni, wspólnie zrealizowali niektóre ważne projekty ustawodawcze. Bez wątpienia jest to wartość w obliczu nieprzewidywalnego gospodarza Białego Domu, w dobie piętrzących się kryzysów w UE i postępującej dezintegracji oraz radykalizacji politycznej w samych Niemczech. Ale czy na tle nowej powyborczej konstelacji politycznej kontynuacja wielkiej koalicji może sprostać temu oczekiwaniu?
Od tego w dużej mierze zależy, czy Niemcy wciąż będą mogły uchodzić za „kotwicę stabilności” w Europie. Przyzwyczailiśmy się do tej roli tak bardzo, że przedłużenie wielkiej koalicji wydaje się dziś jedynym rozwiązaniem chroniącym przed budzącą wiele obaw perspektywą. Niestabilny (czyli mniejszościowy) rząd według ministra spraw zagranicznych Sigmara Gabriela (SPD) „wstrząsnąłby Europą”. Przeważająca część opinii publicznej zgadza się też z prezydentem kraju Frankiem-Walterem Steinmeierem, który jasno wypowiedział się przeciwko rządowi mniejszościowemu oraz ponownym wyborom. Podkreśla się, że w Niemcy po 1945 r. nie mieli do czynienia z żadnym z tych dwu możliwych scenariuszy. Na decyzję Niemiec czeka też Europa, która przy słabym rządzie w Berlinie może przegapić szansę na skuteczną reformę UE, jaką zarysowuje m.in. prezydent Francji.
Mimo to, jeśli wygra siła przyzwyczajenia i powstanie kolejna wielka koalicja, może się okazać, że nie będzie ona wcale rozwiązaniem stabilnym. Równie dobrze może stać się jednym ze źródeł postępującej destabilizacji. Często zapomina się, że przedłużenie wielkokoalicyjnego rządu na drugą kadencję jest w przypadku Niemiec wydarzeniem bez precedensu.
To, co dziś zdaje się być jedyną alternatywą, to – tak jak to było w późnych latach 60. i w okresie 2005–2009 – polityczne „małżeństwo z rozsądku”, ustrojowy wyjątek, a wręcz zagrożenie dla przyszłości demokracji parlamentarnej. Pierwsza w historii wielka koalicja chadeków z SPD z 1966 r., w środku walecznych czasów studenckiego protestu i oddania suwerenności zachodnim Niemcom przez Aliantów, budziła poważne obawy komentatorów. „Wielka koalicja bez końca?”, pytał wtedy retorycznie politolog Wilhelm Hennis, zastrzegając, że zaciera się zasadnicza dla demokracji konfrontacja między odpowiedzialnym rządem a opozycją, która ma prezentować silną alternatywę do polityki rządowej [1]. Dziś wielka „bezalternatywna” koalicja niechcący doprowadziła do sytuacji, w której otwarty atak na zasadnicze elementy ustroju demokratycznego dla wielu wydaje się jedyną prawdziwą alternatywą. Odbudowanie zaufania w procedury parlamentarne, państwo prawa i opór przeciwko rosnącej radykalizacji debaty politycznej – to wyzwania dla przyszłego rządu, które nie dają zbyt wiele nadziei na spokojne rządzenie.
Co prawda prognozy koniunkturalne dla niemieckiej gospodarki są znakomite. W takiej sytuacji spokojny, często koncyliacyjny i kompromisowy sposób podejmowania decyzji przez wielką koalicję pod sterem Angeli Merkel wydaje się adekwatny. Z drugiej jednak strony ten rząd niesie ze sobą częsty brak koordynacji, odwlekanie długofalowych decyzji oraz rozmycie uzgodnionych już kierunków polityki. Poza polityką migracyjną najlepiej pokazuje to polityka klimatyczna. Tu Angela Merkel stworzyła obraz siebie jako „kanclerza ochrony klimatu”. W momencie, gdy na forum UE procedowano zaostrzenie limitów emisji spalin dla samochodów, sama zignorowała cele klimatyczne i skutecznie broniła interesów niemieckich producentów – tych samych, którzy jednocześnie byli sądzeni za ogromne oszustwo dotyczące tej właśnie kwestii.
Po pierwsze, trudno sobie wyobrazić, że podobną strategią da się rozwiązać długą listę wyzwań i problemów, przed którymi stoi nowy rząd: przyszłość energii węglowej i silnika spalinowego, integracja migrantów, niski poziom szacunku społecznego wobec zawodów w rosnącym sektorze opieki, ochrony zdrowia i edukacji, coraz bardziej ostentacyjne odgradzanie się bogatych od słabszych materialnie (w tym często ludzi starszych) oraz zarzuty o brak skuteczności państwa prawa. Kontrowersji dzielących koalicjantów zatem nie zabraknie.
Po drugie, SPD i CDU/CSU mają w nowym Bundestagu tylko 399 z 709 miejsc (56,3 proc.), gdy w poprzedniej kadencji dysponowali jeszcze 504 z 631 mandatów (79,9 proc.). Tak naprawdę więc nie mamy do czynienia z „wielką” koalicją, tylko ze zwykłą koalicją dwóch partii. Jest to obecnie jedyna dwupartyjna konstelacja pozwalająca chadekom i socjaldemokratom na zdobycie większości, do pozyskania której do niedawna wystarczała współpraca z jedną z mniejszych partii – liberałami lub Zielonymi. „Małość” wielkiej koalicji raczej wzmacniać będzie siły odśrodkowe w rządzie, niż go konsolidować.
Ponadto CDU odnotowała najgorszy wynik wyborczy od 1953 r. i po 17 latach pod przewodnictwem Angeli Merkel potrzebuje odnowy kadrowej. Spór o ustępstwa wobec socjaldemokratów coraz bardziej dzieli partię. Członek zarządu partii i młody przedstawiciel konserwatywnego skrzydła, Jens Spahn, stwierdził, że wolałby rząd mniejszościowy od zbliżania się jeszcze bardziej do SPD. Nie należy traktować tego i podobnych głosów jako zagrania taktycznego przed startem negocjacji koalicyjnych. Dla wielu działaczy chadecji wynik ostatnich wyborów, w których skrajnie prawicowa i wcześniej w Bundestagu niereprezentowana Alternatywa dla Niemiec (AfD) uzyskała nadspodziewanie wysokie poparcie, był autentycznym trzęsieniem ziemi.
Najpełniej można zaobserwować to zjawisko w Bawarii, tradycyjnie rządzonej przez CSU, gdzie w 2018 r. odbędą się wybory landowe. Bezpośrednio po wyborach do Bundestagu CSU zapowiedziała „zamknięcie prawej flanki”, cokolwiek miałoby to oznaczać. Rozpoczęto wymianę liderów, jednak strach przed dalszą utratą wyborców na rzecz AfD, ale i Zielonych, zwłaszcza w obszarach wiejskich, pozostaje. Może być to jednym z powodów, dla których CSU nie tylko w rozmowach koalicyjnych, lecz także w nowym rządzie podkreślać będzie swoją odrębność. Wtedy okaże się, czy rząd stworzony przez dwie frakcje nie składa się jednak z trzech partii. Przedsmak takiej dezintegracji stanowiło zachowanie pełniącego obowiązki ministra rolnictwa Christopha Schmidta (CSU), który podczas Rady UE do spraw rolnictwa na końcu listopada głosował wbrew uzgodnionemu stanowisku rządu.
Tymczasem SPD po czterech kolejnych przegranych wyborach i najgorszym wyniku wyborczym od 1945 r. wydaje się nie mieć nic do stracenia. Lider partii Martin Schulz najpierw kategorycznie wykluczył możliwość ponownej koalicji z chadekami, co uzasadniał koniecznością powrotu socjaldemokracji do bycia jasną alternatywą dla partii centroprawicowych i prawicowych. Ta teza nie straciła na ważności, co dla SPD w przypadku powstania koalicji oznacza kwadraturę koła – musiałaby jednocześnie rządzić i być opozycją, jeżeli nie chce zupełnie stracić swojej wiarygodności.
Po trzecie, liczniejsza niż dotychczas – cztery zamiast dwóch frakcji – opozycja nie będzie ułatwiać rządzenia. Należy się liczyć z postępującą radykalizacją debaty publicznej. Populistycznymi atakami na rząd pozyskać wyborców będzie próbowała nie tylko AfD, ale i FDP. Już podczas kampanii wyborczej, a jeszcze bardziej w kontekście przerwanych rozmów z chadekami i Zielonymi można było odnieść wrażenie, że liderowi partii, Christianowi Lindnerowi, chodzi o pozyskanie rozczarowanych wyborców CDU poprzez narodowo-liberalną retorykę. Trudniej będzie pozostałym dwóm znacznie mniejszym lewicowym partiom opozycyjnym, Zielonym i Lewicy, udowodnić, że także one mogą stanowić alternatywę dla polityki wielkiej koalicji.
Siła przyzwyczajenia może sprawić, że wielka koalicja nie tylko powstanie, lecz także przetrwa do końca kadencji. Oznacza to jednak, że w Niemczech i w Europie powinniśmy się wtedy przyzwyczaić do tego, że tak zwanej „kotwicy stabilności” coraz trudniej będzie znaleźć solidne dno.
Fot. Tobias Koch, Wikipedia Commons.
Przypis:
[1] Wilhelm Hennis, „Große Koalition ohne Ende? Die Zukunft des parlamentarischen Regierungssystems und die Hinauszögerung der Wahlrechtsreform“ [Wielka koalicja bez końca? Przyszłość ustroju parlamentarnego a odwlekanie reformy prawa wyborczego], Monachium 1968, s. 28.