Za pewną część chaosu panującego w podrzędnym hoteliku na Florydzie, z którego w panice uciekają nowożeńcy, a w basenie można odnaleźć śniętą rybę, odpowiadają kilkuletnie dzieciaki z sąsiedztwa – klan urwisów wyspecjalizowany w opluwaniu samochodów i nagabywaniu turystów na lody. O ile z jednej strony potrafią szybko doprowadzić do białej gorączki menedżera hotelu (Willem Dafoe), o tyle z drugiej wnoszą trochę życia w zamierający krajobraz, którego dorośli mieszkańcy nie wychodzą już nawet ze swoich pokojów – na korytarz potrafi wywabić ich już jedynie awaria prądu. Film Seana Bakera to przede wszystkim przypowieść o ludziach zawieszonych w przestrzeni między nieosiągalnym światem konsumpcji a utratą nadziei na spełnienie swojego amerykańskiego snu.

Fot. materiały dystrybutora
Fot. materiały dystrybutora

Wszystkie Alicje Florydy

To przede wszystkim energia dziecięcych aktorów stanowi o niekwestionowanym uroku filmu Bakera – przywołującego pierwsze zakazane zabawy zapalniczką, nieposkromione przyjemności z wrzasku bez przyczyny czy radość jedzenia lodów na oczach tego, kto ich nie ma. „The Florida Project” to wielki hołd dla dziecięcej wyobraźni, która jest w stanie przemienić najbardziej obskurną rzeczywistość: zaczarować wyprawę na pole krów w safari, a przypadkowych turystów namówić do zafundowania lodów z pomocą mocno naciąganego argumentu, że są one natychmiastowo potrzebnym lekarstwem na ból gardła. Film Seana Bakera można uznać za swoistą odpowiedź na „Boyhood” Richarda Linklatera, rozgrywającą się jednak w krajobrazie piekiełka amerykańskiej niższej klasy średniej – lokatorzy hoteliku to galeria ekscentryków zawieszonych na granicy ubóstwa. Jedną ze znamiennych scen filmu jest właśnie wyliczanie przez dzieciaki litanii lokatorów – spacer wśród galerii przegranych: znajdzie się tam weteran targany napadami agresji czy kobieta uważająca się za żonę Jezusa. Ta smutna wyliczanka kończy się odkryciem pokoju, do którego na pewno nie wolno wchodzić – na co grupa buszujących sześciolatków może zareagować tylko w jeden sposób.

W tej opowieści większość dorosłych niewiele różni się od dzieci i próbuje przedłużyć okres niekonfrontowania się z nieubłaganą rzeczywistością. | Grzegorz Brzozowski

„The Florida Project” to jednak szczęśliwie coś więcej niż sentymentalne bajki o klanie urwisów z amerykańskiego Południa. Dramatyzmu opowieści dodaje to, że większość dorosłych niewiele różni się tu od dzieci i próbuje przedłużyć za wszelką cenę okres niekonfrontowania się z nieubłaganą rzeczywistością. Halley, dwudziestokilkuletnia samotna matka Mooney, prowodyrki gangu sześciolatków, jest poniekąd jej najlepszą kumpelą: razem uwielbiają obiady z gofrów z dżemem zjadane w łóżku, puszczają do siebie oko, gdy sąsiedzi przychodzą na skargę. Obie świetnie dogadują się, jeśli chodzi o próby nagięcia panujących w hotelu zasad – o ile w przypadku sześciolatki strategie te spotykają się z pobłażaniem, o tyle w przypadku matki stają się one jedynie przepisem na odwlekaną, ale nieuchronną tragedię. Kolejne relacje Halley rozpadają się: po okresie szamotania się w poszukiwaniu dorywczej pracy stopniowo traci nadzieję, spędzając dni na bezmyślnym oglądaniu telewizji i paleniu jointów. Pomimo pozorów infantylności i porywczości Halley jest w pełni świadoma swojej pogarszającej się sytuacji. Miota się, gdy znikają kolejne sposoby na przetrwanie, a czas zmierzenia się z rzeczywistością nieuchronnie nadchodzi.

Trzecią stroną w dramacie Bakera staje się postać grana przez Willema Dafoe, osobliwa figura ojca dla obojga lokatorek – a być może i dla całego bloku, uparcie malowanego przez niego na pastelowo pomimo wszystkich dostrzeganych w nim usterek. Bobby próbuje obronić obie bohaterki przed brutalnością zderzenia z rzeczywistością, próbując zarazem nauczyć je przestrzegania zasad świata dorosłych. W przypadku opieki nad sześciolatką staje się poniekąd jedynym przykładem odpowiedzialności – świadomym zagrożeń, jakie czyhają na dzieciaki w postaci chociażby nieznajomych plączących się po jego rewirze. W relacji z matką Mooney Bobby stanowi znienawidzoną, ale i desperacko potrzebną postać rodzica, na którym może ona wyładować wybuchy bezsilnej złości na jej walący się świat. Rozczulające w postaci menedżera hotelu jest to, że to naprawdę bohater na miarę tego świata – przemielony życiem podobnie jak większość jego lokatorów, poddany jest połajankom szefa optymalizującego pracę, boryka się z bliżej dla nas niesprecyzowaną historią rozpadu rodziny. Jego największym sukcesem dnia może okazać się spacer w glorii oklasków po usunięciu awarii prądu czy namówienie wiekowej lokatorki do nieopalania się toples przy publicznym basenie. Rozwijając bajkową metaforę: jeśli Halley można porównać do Śpiącej Królewny, zaklętej w swoim pokoju, a jej córkę do Alicji, która nie potrzebuje pogoni za Królikiem, aby stworzyć sobie Krainę Czarów, Bobby jest strażnikiem ich snów, świadomym ich nieuchronnych ograniczeń. W świecie „The Florida Project” nie ma innych rycerzy na białym koniu, nikt też ostatecznie nie zdoła uratować lokatorów hotelu przed bolesnym przebudzeniem.

Magiczny świat konsumpcji

O wielkości filmu Bakera decyduje to, że nie ogranicza się on jedynie do zabawnej, obyczajowej opowiastki, ale pretenduje do stania się diagnozą amerykańskiego społeczeństwa. Zaczarowaniu Mooney oraz jej matki przekornie odpowiada sceneria, w jakiej rozgrywa się film: okolice hostelu usiane są opustoszałymi domami (zapewne pozostałościami krachu na rynku nieruchomości z 2008 roku) i upstrzonymi gigantycznymi figurami czarodziei, outletami z gadżetami Disneya – których architekturze bywa blisko do polskich „wanien z kolumnadą” opisywanych przez Filipa Springera.

Floryda, na którą zmierzała chociażby para „swobodnych jeźdźców” z kultowego filmu Dennisa Hoppera, widziana przez nich jako kraina, w której będą mogli osiąść na emeryturze i zbierać owoce wyprawy po wolność, tutaj wygląda jak z koszmaru upalonego cukiernika. Oś tego krajobrazu stanowi nieprzypadkowo Disneyworld, określany przez George’a Ritzera jako paradygmat amerykańskich „świątyń konsumpcji”, w których funkcje handlowe i rozrywkowe pozostają ściśle powiązane: ich organizacja polega na połączeniu zadań centrów handlowych i parków tematycznych, by tym skuteczniej nakłonić odwiedzających do zakupów.

Jak zauważa Ritzer, tak rozumiany spektakl rozlał się przez kilka dekad jako zasada funkcjonowania w wielu branżach, organizując wystrój dworców, kasyn, statków wycieczkowych czy megakościołów, wnikając też do prywatnych domów, chociażby pod postacią telezakupów. Magia „świątyń konsumpcji”, zbudowanych wyłącznie dla optymalizacji komercyjnych celów, jest jednak naznaczona nieuchronnym fałszem: są to miejsca, które „charakteryzuje magiczność potrzebna do zwabienia konsumentów, aczkolwiek wskutek racjonalizacji zawsze zachodzi odmagicznienie” [1].

Otoczenie hotelu z „Florida Project” można uznać za swoiste krzywe zwierciadło, w którym odbija się skomercjalizowana magiczność. | Grzegorz Brzozowski

Bohaterowie „The Florida Project” działają na obrzeżach Disneyworldu i dokładnie wbrew jego zasadom – otoczenie hotelu można uznać za swoiste krzywe zwierciadło, w jakim odbija się skomercjalizowana magiczność. Nikogo tu nie stać na wstęp do parku zabaw – żyje się raczej z jego okruchów, gadżetów i szemranych biletów wstępu odsprzedawanych turystom. Prywatną magiczność można tu stworzyć wyłącznie w wynajmowanych czterech ścianach, za pomocą jointa i zanurzenia w mediach. O ile o wyjątkowości parku Disneya decydowało zagwarantowanie odwiedzającym pełnego bezpieczeństwa, o tyle sześciolatki z „The Florida Project” szwendają się po możliwie niebezpiecznych zakamarkach okolicy, a nic nie przyciąga ich mocniej niż zakaz wstępu. O ile w wystandaryzowanym Disneyworldzie „nie ma niespodzianek”, o tyle tutaj zaskoczenie (na przykład awarię) mamy co chwila. Nawet nazwy osiedli przekornie korespondują tu z aspiracjami do bajkowości świata Disneya – podczas gdy znajdziemy tu osiedle „Futurland”, jedno z Królestw Magii w Disneyworldzie to „doświadczalna modelowa społeczność jutra”. O ile parki Disneya zostały skonstruowane jako rozrywka zorientowana na rodziny użytkowników, o tyle tutaj mamy do czynienia ze szczątkami relacji rodzinnych, które nieuchronnie i tak ulegają dalszej destrukcji. Wreszcie: o ile Disneyworld powstał jako „ulubione miejsce rozrywki rodzin z klasy średniej”, o tyle mieszkańcy hoteliku na jego peryferiach doświadczają nieuchronnego, postępującego ubożenia – pomimo łączenia dorywczych prac lawirują na granicy przeistoczenia się w podklasę. To właśnie w tym bolesnym rozliczeniu z amerykańskim snem tkwi ukryte gorzkie dno filmu Bakera.

Amerykański sen i jego strażnicy

Jak zauważa socjolożka Arlie Hochschild w wydanej niedawno w polskim tłumaczeniu książce „Obcy we własnym kraju”, „amerykański sen o dobrobycie i bezpieczeństwie ma być nagrodą za twój trud i wytrwałość, czymś w rodzaju honorowego odznaczenia” [2]. Założenie Disneylandu (pierwszy powstał w 1955 roku) zbiegło się, swoją drogą, właśnie z momentem, kiedy amerykański sen zaczął chylić się ku upadkowi: według przywołanych przez Hochschild za ekonomistą Philipem Longmanem danych to właśnie od 1950 roku kolejne pokolenia amerykańskich pracowników nie mogły już liczyć na zwiększanie zarobków wraz ze stażem pracy, a wręcz musiały liczyć się obniżeniem statusu [3]. Jeśli amerykański sen polegał na nadziei awansu społecznego ponad stan swoich rodziców, w „The Florida Project” mamy do czynienia z jego szyderczym odwróceniem; bohaterowie walczą o ekonomiczne przetrwanie, zależni od pomocy społecznej i mętnych interesów.

W destrukcji amerykańskiego snu można dopatrywać się niebagatelnych politycznych konsekwencji – to tu Hochschild dostrzega jedno ze źródeł „gniewu i żalu amerykańskiej prawicy”, frustracji przekładającej się na radykalizację polityczną na Południu USA. Przemianę tę oddaje ona przez porównanie do kolejki czekającej cierpliwie na wkroczenie za wzgórze, za którym mają się wyłonić perspektywy awansu społecznego: czekających w niej, przestrzegających dawnych zasad, nieuchronnie czeka frustracja – ich perspektywy zawodowe pogarszają się, a grupy szybciej poruszające się w kolejce (migranci lub awansujące kobiety) uznaje się tu za wrogów. Towarzyszy temu narastające poczucie bycia „obcym we własnym kraju” – emocje, którym trudno nawet dać nazwę, bo tak odległe są od nawyków określonych przez optymistyczny wzór awansu. „Jako ideał amerykański sen wskazuje, jak należy się czuć. Masz się czuć pełen nadziei i energii, skupiony i zmotywowany. Postęp – fundament amerykańskiego snu – nie licuje z poczuciem dezorientacji czy żalu. Jednak amerykański sen nie podpowiada, jak powinieneś się czuć, jeśli niektóre cele osiągnąłeś, a innych nie” [4].

Mechanizmy rynkowe mają we „Florida Project” charakter nieubłaganego przeznaczenia, rozstrzygają o bohaterach, którzy są wobec nich fundamentalnie bezsilni. | Grzegorz Brzozowski

Na bohaterów „The Florida Project” można spojrzeć jako na próbujących znaleźć sposoby na podtrzymanie amerykańskiego snu wbrew nieuchronnemu procesowi jego destrukcji. W walce o utrzymanie się na powierzchni przypominają niekiedy opisanego przez Hochschild wypalonego sześćdziesięciolatka, który żadnej pracy się nie boi, bo żadna nie jest w stanie go ostatecznie utrzymać: sprzedaje znajomym kawę bez atestu albo podejrzane uzdrawiające preparaty. Mechanizmy rynkowe mają w „The Florida Project” charakter nieubłaganego przeznaczenia, rozstrzygają o bohaterach, którzy są wobec nich fundamentalnie bezsilni. Postaciom filmu, wrzuconym w napięcie pomiędzy snem o konsumpcji, na który ich nie stać (wszyscy są tu u wrót Disneyowskiego raju), a nieuchronną destrukcją amerykańskiego snu – pozostają tylko małe sztuczki: sny na ich miarę, śnione wśród złuszczonych pasteli obskurnego hotelu, gdzie wybryki sześciolatków są jedyną skuteczną metodą chwilowego zaczarowania rzeczywistości.

Amerykański potrzask

Film Bakera warto obejrzeć wraz z „American Honey”, drugim znakomitym portretem amerykańskiej prowincji – a zwłaszcza wychowywanych na niej kobiet – który mieliśmy szansę oglądać na naszych ekranach w minionym roku. Nastoletnia Star z filmu Andrei Arnold wypełnia poniekąd przedział wiekowy między najmłodszą bohaterką „The Florida Project” a jej matką. Za wszelką cenę stara się wyrwać się z prowincjonalnego, pozbawionego perspektyw zawodowych życia i uwolnić od rozpadającej się rodziny, w której matka przerzuca na nią opiekę nad młodszą siostrą. Jedyną szansą okazuje się dołączenie do poznanej przy śmietniku w supermarkecie grupy nastolatków pod kierunkiem niewiele starszej menedżerki, wyspecjalizowanej w autorskich metodach wyzysku okraszonych motywacyjnym pustosłowiem. Star dołączy do furgonetki pełnej domokrążców śniących sezonowy sen o finansowym sukcesie, wspomaganym przypadkowymi kradzieżami i przekładanym na alkoholowy i narkotyczny rajd przy akompaniamencie Rihanny i Calvina Harrisa. Opowieść Andrei Arnold staje się okazją do paradokumentalnego pokazania galerii postaci „obcych we własnym kraju”: wyuzdanych córek chrześcijańskich domów czy polujących na nastolatki wielbicieli konfederackich flag.

Fot. materiały dystrybutora
Fot. materiały dystrybutora

Bohaterki filmów Arnold i Bakera łączy nie tylko kurczowe trzymanie się nadziei na miłość, ale i pragnienie ekonomicznej samodzielności – resztek amerykańskiego snu realizowanych przez skazane na porażkę inicjatywy. O ile w przypadku Star jest to objazd vanem po amerykańskim Południu i rozprowadzanie prenumerat gazet, o tyle Halley specjalizuje się w sprzedaży podrabianych perfum przybywającym do Disneylandu turystom. Te krótkoterminowe, rozpaczliwe rozwiązania to próby trwania na powierzchni pomimo nieuchronnego pogrążania się w ekonomicznej katastrofie. Obraz towarzyszącej temu społecznej degradacji w przypadku „American Honey” można uznać za nawet bardziej dosadny: jego sednem jest próba wyrwania się z kręgu biedy i podtrzymania złudzenia intensywnej konsumpcji – dzięki zarabianiu na jeszcze biedniejszych od bohaterów środowiskach. Im bardziej poetycki film Arnold ucieka od pokazania finału tej wyprawy, tym bardziej nieuchronna wydaje się jej porażka. Podróż po prowincji zatacza poniekąd koło – jej uczestnicy trafiają do punktu wyjścia, gdzie mogą skończyć podobnie jak ich rodziny. Być może za kilka lat Star wyląduje właśnie na Florydzie, gdzie w którymś z pastelowych hoteli spróbuje dośnić swój amerykański sen.

 

Filmy:

Przypisy:

[1] Ritzer George, „Magiczny świat konsumpcji”, tłum. Ludwik
Stawowy, Warszawskie Wydawnictwo Literckie Muza SA, Warszawa 2001, s. 26.
[2] Hochschild Arlie Russel, „Obcy we własnym kraju. Gniew i żal
amerykańskiej prawicy”, tłum. Hanna Pustuła, Wydawnictwo Krytyki
Politycznej, Warszawa 2017, s. 223.
[3] Ibid., s. 229.
[4] Ibid., s. 228.