[Uwaga: tekst zawiera spoilery]

„To nie skończy się tak, jak myślisz” – słowa Luke’a Skywalkera, zbawcy galaktyki w pierwszej trylogii, są bodajże najlepszym podsumowaniem wewnątrzfilmowej narracji, ale też metakomentarzem na temat najnowszej części „Gwiezdnych wojen”. Obydwie strony galaktycznego konfliktu zawsze mają w rękawie dodatkowe karty. Bohaterowie wciąż wzajemnie się tu zaskakują: Holdo – Poego, Rose – Finna, Luke – Rey, a Rey – wszystkich. W „Ostatnim Jedi” znajdziemy także zwroty akcji, których trudno się było spodziewać. Szereg elementów tej historii ewidentnie doprowadziło wielu widzów do białej gorączki – jak dotąd ponad 85 tysięcy fanów podpisało petycję skierowaną do Disneya, postulującą usunięcie filmu z kanonu „Gwiezdnych wojen”. Petycja kończy się słowami: „pozwólcie nam zachować naszych bohaterów” i chociaż sama inicjatywa jest według mnie tyleż daremna, co śmieszna, to z diagnozą zawiedzionych Gwiezdników się zgadzam. Dla dotychczasowych bohaterów, utartych narracyjnych schematów i moralnej ambiwalencji serii „Ostatni Jedi” nie ma litości. I to z tego powodu jawi mi się on jako zdecydowanie najbardziej frapująca i najważniejsza dotąd część lucasowskiego eposu.

Materiały dystrybutora
Materiały dystrybutora

Daleko od ideału

Zanim przejdę do tego, dlaczego uważam dzieło Riana Johnsona za tak ważne, z góry zaznaczę, że nie uważam starwarsowego debiutu autora „Cegły” (2005) i „Loopera” (2008) za film doskonały, a sam nigdy nie czerpałem zbyt wielu emocji z lucasowskiego uniwersum. Z pewnością jest to film bardzo dobrze sfotografowany i zmontowany, czerpiący garściami z historii kina niefantastycznego. Scena walki z czerwonymi gwardzistami Snoke’a to majstersztyk choreografii, dziesięciosekundowa cisza, kiedy wchodząc w nadprzestrzeń, wiceadmirał Holdo taranuje meganiszczyciel Najwyższego Porządku, zapiera dech w piersiach, zaś niskie ujęcie Rey ćwiczącej z mieczem świetlnym na Ahch-To mogłoby stać się nowym emblematem całej serii. Na duże brawa zasługuje też gra aktorska, przy czym najlepiej odegrane są tu role czarnych charakterów: Adam Driver jako Kylo Ren jest zjawiskowy, zaś Domhnall Gleeson jako generał Hux – na przemian groteskowy i przerażający.

Jednocześnie jednak w nowej części „Gwiezdnych wojen” można znaleźć sporo nietrafionych elementów. Niewątpliwym gestem w kierunku młodszej widowni są porgi zachowujące się trochę, jakby przyplątały się z planu (a raczej twardego dysku) „Madagaskaru”, zaś dojone przez Luke’a morskie krowy (?) to dosyć marny wtręt humorystyczny. Powrót Lei (po dekompresji) do centrum dowodzenia trąci przesadą nawet w ramach logiki Mocy. Nie do końca potrzebna wydaje się też konfrontacja Finna z Phasmą (Gwendoline Christie), której postać w ogóle wypada dosyć blado i nabiera rumieńców jedynie, kiedy wyobrazimy ją sobie jako analog Brienne z zupełnie innej galaktyki.

Zarówno oryginalna saga, jak i trzy prequele komunikują przesłanie jasnej strony Mocy, ale pod powierzchnią manichejskiego konfliktu dobra ze złem cała seria – podobnie zresztą jak i wiele innych filmów hollywoodzkich – romansuje z totalitarną, a czasami wręcz faszystowską estetyką. | Paweł Frelik

Gra z dziedzictwem

To wszystko to jednak koniec końców techniczne wyliczanki, które stanowią dobre paliwo do niekończących się dyskusji na Reddicie i Facebooku, ale pozostają w gruncie rzeczy mało ważne w kontekście tego, jak dzieło Johnsona ustawia się względem całej lucasowskiej franczyzy oraz jaka jest jego ostateczna wymowa. „Ostatni Jedi” mówi – chociaż nie wszyscy chcą go słuchać – rzeczy trudne, ale też optymistyczne: legendy upadają, śmierć bohaterów bardziej ściska w gardle, a nadzieja jest bardziej dojrzała. Takie przesłanie jest ewidentnie nie w smak zarówno wielu zawodowym recenzentom, jak i fanom. Ironią jest oczywiście, że „Gwiezdne wojny” zaczęły odchodzić od swoich naiwnych korzeni już w „Przebudzeniu mocy” (2015) i „Łotrze 1” (2016), a więc filmach zrealizowanych po przejęciu Lucasfilm przez Disneya. Zakup ten przeraził wielu fanów serii, węszących infantylizację kultowego uniwersum, ale podejrzewam, że bardzo niewielu spodziewało się, że kolejne części ich ulubionej opowieści staną się politycznymi machinami. Właścicieli Myszki Miki nie należy oczywiście posądzać o postępowość, ale nie ulega wątpliwości, że disneyowskie „Gwiezdne wojny” bardzo nie przypominają starszych części, zaś „Ostatni Jedi” dodatkowo krytycznie spogląda na swoje kultowe dziedzictwo.

EP8-2
Materiały dystrybutora

Rian Johnson pogrywa tym dziedzictwem bardzo mocno. Na tyle, że Mark Hamill przyznał w jednym z wywiadów, że nie zgadza się z żadną podjętą przez scenarzystę decyzją dotyczącą jego postaci . Odważne reżyserskie rewizje absolutnie nie czynią z „Ostatniego Jedi” parodii, ale Johnson zrobił wszystko, żeby seria w końcu dorosła do roli moralnego kompasu współczesnej Ameryki (i pewnie nie tylko), a jednocześnie odcięła się od naiwnych korzeni.

Wbrew oczekiwaniom wielu fanów ginie tu nie Leia, której odtwórczyni zmarła w 2016 roku, a Luke. Ostatnia bitwa filmu, która zapowiada się na powtórkę zimowej kampanii na Hoth z „Imperium kontratakuje” (1980), okazuje się rozgrywać na soli, a nie śniegu, zaś użyte w niej ponure, kroczące kolosy przypominają maszyny z uniwersum „Warhammer 40,000” i sprawiają, że ich pierwowzory wyglądają jak zabaweczki. Podobnie jak w „Przebudzeniu mocy” widzimy idealny okrąg wschodzącego słońca, ale nie pojawiają się na jego tle złowieszcze profile imperialnych myśliwców, w filmie Abramsa będące bezpośrednim odniesieniem do „Czasu apokalipsy”. Przede wszystkim jednak „Ostatni Jedi” demaskuje słabość i eskapizm zakonu światła. Patrząc prosto w kamerę, Luke przyznaje, że Jedi zgubiła pycha, zaś Yoda kpi z szacunku, jakim otoczona jest hagiografia zakonu. Jeśli film Johnsona ma w ogóle jakieś pojedyncze przesłanie, to jest nim wezwanie do odrzucenia przeszłości, w ramach której dawni mistrzowie (Luke) powielają grzechy swoich nauczycieli (Mace Windu), zaś młodzi adepci (Ben/Kylo Ren) skrywają pod świętym oburzeniem pragnienie objęcia władzy.

Gorzkie prawdy

W „Ostatnim Jedi” odrzucenie przeszłości jest – moim zdaniem – zupełnie niedwuznacznie zdefiniowane jako odcięcie się od toksycznej kultury patriarchatu gloryfikującej przemoc. Ostatnie pięć słów poprzedniego zdania w zupełności wystarcza, aby przyprawić o palpitację serca wielu fanów (ale też fanki) „Gwiezdnych wojen”, ale nie trzeba specjalnie głęboko kopać, aby przekonać się, że Johnson proponuje nowe spojrzenie na obydwa światy: nasz i ten galaktyczny, który nigdy nie był przecież niczym innym, jak metaforą tu i teraz.

Materiały dystrybutora
Materiały dystrybutora

Owszem, zarówno oryginalna saga, jak i trzy prequele komunikują przesłanie jasnej strony Mocy, ale pod powierzchnią manichejskiego konfliktu dobra ze złem cała seria – podobnie zresztą jak i wiele innych filmów hollywoodzkich – romansuje z totalitarną, a czasami wręcz faszystowską estetyką. Ten romans dostrzegła Susan Sontag w sławnym eseju „Fascinating Fascism” (1975). Nie trzeba się do niego jednak uciekać, żeby dostrzec uwielbienie skali i mocy widoczne w wizualnych cytatach z Leni Riefenstahl, militarnym soundtracku Johna Williamsa i instrukcjach samego Lucasa, aby logo serii wyglądało „faszystowsko”.

Johnson nie odrzuca całości dziedzictwa, bo są to wciąż „Gwiezdne wojny”, a reżyser i scenarzysta w jednej osobie został wstępnie zakontraktowany do realizacji całej kolejnej trylogii , ale jego odpowiedzią jest głęboka subwersja opoki, na której zbudowana została mitologia cyklu: legendy o niezłomnych Jedi walczących z imperium mroku, a uosabianych przez Luke’a Skywalkera. W „Ostatnim Jedi” Luke staje na wysokości zadania tylko raz – pod sam koniec, kiedy ginie, aby ocalić gromadę, w której skład wchodzą przede wszystkim kobiety i ludzie o różnym kolorze skóry. To właśnie ta gromada – jak mówi Poe – będzie „iskrą, która rozpali ogień, który zniszczy Najwyższy Porządek”.

Najbardziej wyraźnym sygnałem wiary Johnsona, że „Gwiezdne wojny” mają coś do powiedzenia o naszym świecie, jest uczynienie z kobiet zarówno moralnego jak i praktycznego środka ciężkości. „Ostatni Jedi” to film przede wszystkim o kobietach, o ich sile, mądrości, wierze. | Paweł Frelik

Koniec niewinności

Na tyle, na ile pozwalają mu ramy ograniczenia charakterystyczne dla hollywoodzkich blockbusterów, film Johnsona zamienia bezkształtny mistycyzm wcześniejszych części w wyraźnie wyartykułowane – a przynajmniej zarysowane – pozycje moralne, społeczne i polityczne. Oportunizm Lando Carlisiana z oryginalnej trylogii zostaje magicznie odkupiony jego późniejszym udziałem w rebelii, ale tłumaczenia DJ’a (Benicio Del Tero) – że „to tylko biznes”, że „dziś oni, a jutro wy, więc wychodzi po równo” i że „w zajmowaniu stron nie ma niczego moralnego” – nie brzmią już tak przekonująco. Johnson dekonstruuje hollywoodzką figurę sympatycznego szubrawca, którego nawrócenie kasuje wcześniejsze winy – jeśli handlujesz i paktujesz z faszystami, stajesz się jednym z nich.

EP8-3
Materiały dystrybutora

Ubóstwo małego Anakina i jego mamy w „Mrocznym widmie” (1999) było widoczne, ale szybko spadło na drugi plan, bo przesłoniła je wyjątkowość małego wybrańca. I chociaż przynajmniej jeden ze stajennych chłopców w kasynie Canto Bight też okazuje się mieć dostęp do Mocy, to życie jego kolegów i koleżanek nie jest już tak kolorowo nakreślone. Fantastyczne rumaki uciekają, a mali niewolnicy – póki co – wciąż pozostają w niewoli. Samo Canto Bight jest zresztą destylatem chciwości ukrywającej się pod płaszczykiem rzekomo politycznie neutralnego biznesu – jego bywalcy sprzedają broń obydwu stronom i nawet nie są świadomi, że uzbrojona przez nich wojskowa armada właśnie szykuje się do ostatecznego zgniecenia rebeliantów.

Czas kobiet

Najbardziej wyraźnym sygnałem wiary Johnsona, że „Gwiezdne wojny” mają coś do powiedzenia o naszym świecie, jest uczynienie z kobiet zarówno moralnego, jak i praktycznego środka ciężkości. „Ostatni Jedi” to film przede wszystkim o kobietach, o ich sile, mądrości, wierze. O generał Lei Organie degradującej „Szybkiego Billa” Poego, który w imię operowego bohaterstwa poświęca niemal wszystkich członków eskadry. O wiceadmirał Holdo (Laura Dern), której – słowami Lei – nie interesuje, jak zapamięta ją historia, a jedynie to, czy uda się jej ochronić światło. O Page, ginącej niczym wikinżka na stosie bomb rozrywających superniszczyciel Najwyższego Porządku. O jej siostrze Rose, która głęboko wierzy, że Ruch Oporu może zwyciężyć, ratując to, co kocha, a nie tylko niszcząc to, czego nienawidzi. I przede wszystkim o Rey, córce handlarzy złomem, którzy sprzedali ją za wódę, a potem pewnie od tej wódy zginęli w jakiejś taniej wersji Kantyny. I o tym, że już teraz jest ona o wiele lepszym Jedi, niż Wielki Mistrz Luke miał szansę kiedykolwiek się stać.

EP8-6
Materiały dystrybutora

Zanurzony w cierpiętniczym osamotnieniu i narcystycznej rozpaczy z powodu porażki w trzymaniu Bena po jasnej stronie mocy, Luke jest przerażony, kiedy nieszkolona adeptka opowiada mu o skoku w ciemną otchłań napotkaną w trakcie medytacji. Dla Luke’a i Bena fluktuacje Mocy to nieustanna walka ze swoimi demonami, słabością i pokusą. Rey widzi mroczną stronę Mocy, ale się jej nie lęka. Nie waha się ani w nią zanurkować, ani potem udać się na statek Snoke’a w nadziei, że Ben nie jest jeszcze całkiem stracony. Jej własne lojalności i wartości są klarowne i niezachwiane. Luke rzeczywiście jest ostatnim Jedi. Ostatnim „takim” Jedi. Po nim przyjdą inni Jedi, którzy mają dużo większą szansę zmienić (wszech)świat: kobiety takie jak Rey i mali stajenni chłopcy z Canto Bight. Chłopcy z Tatooine mieli już swoją szansę, ale nie potrafili roztrzaskać koła historii (by nawiązać do programu politycznego wygłaszanego przez kobiecą bohaterkę innego, kultowego już, telewizyjnego uniwersum).

W „Ostatnim Jedi” nadzieja wyrasta – jak pięknie ujął to Walter Chaw w swojej recenzji  – ze słonej ziemi. W naszej galaktyce zapada właśnie zmrok, ale wiceadmirał Holdo przypomina nam, że „jeśli nie wierzysz w słońce, nie przetrwasz nocy”. We współczesnym Hollywood niewiele jest filmów kwestionujących system, w ramach którego powstają, a jeszcze mniej dających nadzieję. Gwałtowne reakcje fanów świadczą przede wszystkim o tym, jak głęboko i podświadomie zakorzenione są nasze kulturowe skrypty, ale Rian Johnson właśnie dał „Gwiezdnym wojnom” szansę na bycie czymś dużo więcej niż spektakularną, ale z każdą częścią bardziej wsobną ucieczką od problemów naszego świata.