Jakub Bodziony: Jak pan ocenia wybór Łukasza Szumowskiego na nowego ministra zdrowia?

Mirosław Wielgoś: Wiążę z tą zmianą duże nadzieje. Profesor Szumowski jest znany w środowisku jako świetny lekarz, specjalista i autorytet w dziedzinie kardiologii. Przez ostatni rok pełnił funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, dzięki temu miałem okazję lepiej go poznać. Jest to osoba bardzo otwarta na rozmowę, słuchająca argumentów, skłonna do dyskusji i kompromisów.

To brzmi jak dobry prognostyk przed piątkowymi rozmowami ministra z Porozumieniem Zawodów Medycznych (PZM). Do tej pory nie przyniosły one żadnych skutków.

Możliwe, ale teraz nie ma czasu na płacz nad rozlanym mlekiem. Trzeba patrzeć w przyszłość i liczyć na dobrą wolę obu stron.

Lekarze mają jeszcze dobrą wolę?

Wbrew temu, co głoszą niektóre media i politycy, lekarze nie domagają się w pierwszej kolejności podwyżek swoich płac. Głównym postulatem protestujących jest zwiększenie całościowych nakładów finansowych na opiekę zdrowotną. Każdy Polak jest ich potencjalnym pacjentem, dlatego powinien popierać tego typu dążenia. Im wyższe będą nakłady na służbę zdrowia, tym będziemy zdrowszym społeczeństwem, co przyniesie tym samym kolosalne oszczędności w skali budżetu państwa.

Strona protestująca złagodziła swoje stanowisko i zamiast 6,8 proc. PKB przeznaczanych na służbę zdrowia w 2020 r. medycy zgodzili się na 6,0 proc. w 2023 r. W odpowiedzi szef gabinetu politycznego premiera Morawieckiego, Marek Suski, stwierdził, że taki scenariusz można rozpatrywać tylko w kategoriach cudu. To doprowadziło do fiaska kolejnych rozmów.

Rząd powinien docenić kompromisową propozycję lekarzy. Trzeba negocjować, a nie wierzyć w cuda. Zakończyć sprawę mogłoby zobowiązanie, że wzrost finansowania zostanie wprowadzony szybciej niż wynika to z obecnych deklaracji rządu. Skoro zakładamy stopniowy wzrost nakładów środków finansowych, to perspektywa skrócenia terminu wydaje się realna.

Zakończyła się najbardziej radykalna, głodowa forma protestu, ale sytuacja wciąż jest bardzo trudna, co wiąże się wypowiadaniem klauzul opt-out przez coraz większą liczbę medyków. W jednym z wrocławskich szpitali klauzulę wypowiedziało 350 osób, czyli wszyscy pracujący tam lekarze.

To może zachwiać możliwościami sprawnego funkcjonowania wielu placówek służby zdrowia, głównie ze względu na problemy związane z obsadzeniem dyżurów lekarskich. Pewnym rozwiązaniem może być przechodzenie na równoważny czas pracy.

To znaczy?

Nie będzie już dyżurów, tylko praca w systemie zmianowym. Jedni lekarze będą pracowali „na dzień”, a inni „na noc”.

Ale to walka ze skutkami, a nie przyczynami tego problemu.

Oczywiście, ale on nie zostanie rozwiązany, jeżeli w obiegu nie pojawi się więcej pieniędzy. System zmianowy jest ryzykowny, ponieważ prowadzi do utraty ciągłości opieki nad pacjentem. Nie będzie konkretnego lekarza czy zespołu opiekujących się daną osobą, a wszystko będzie podporządkowane zasadzie godzinowej. Drugą kwestią jest szkolenie specjalizacyjne, którego realizację trudno sobie wyobrazić w systemie nocnych zmian. To jest jedynie tymczasowa opcja, która pozwoli przetrwać niektórym placówkom – ale na pewno nie jest to droga wyjścia z kryzysu.

Rozwiązaniem proponowanym przez rząd mają być nowo otwarte uczelnie i wydziały medyczne, np. w Kielcach, Zielonej Górze i Rzeszowie.

Tworzenie kolejnych wydziałów lekarskich i uczelni medycznych to błąd. W takich wypadkach trzeba od nowa tworzyć infrastrukturę i zdobywać bezcenne doświadczenie dydaktyczne, a i tak efekty tego programu będą widoczne dopiero po wielu latach. O wiele prostszym rozwiązaniem byłoby doinwestowanie aktualnie istniejących uczelni. Dzięki temu polepszymy jakość kształcenia i zwiększymy liczbę przyjmowanych studentów. Obecnie nie możemy tego robić, bo nas na to nie stać.

Załóżmy, że realizowany jest wariant, który pan postuluje, i obecnie istniejące uczelnie zostają dofinansowane. Czy to będzie przeciwdziałać emigracji wykształconych w Polsce lekarzy do krajów zachodnich?

Dla lekarzy zachętą do pozostania w Polsce jest zapewnienie im lepszych warunków bytowych w kraju w momencie rozpoczęcia pracy.

Pojawiały się pomysły, by ci, którzy wyjadą zaraz po studiach, zwracali koszty kształcenia. Dziś to około 300 tys. złotych.

Nie można wybiórczej grupie studentów kazać płacić za studia, to jest jawnie niesprawiedliwe. Powinniśmy tworzyć system, który będzie motywował do pracy w Polsce. Przecież długotrwała przeprowadzka za granicę to nie jest łatwa do podjęcia decyzja i nie powinien na nią wpływać tylko czynnik ekonomiczny. To problem dotyczący całej służby zdrowia, nie tylko lekarzy, co sprowadza nas po raz kolejny do kwestii systemowych niedoborów finansowych.

Rzecz w tym, że te pieniądze są i to niemałe, tylko zwykle poza największymi miastami. Starosta w Kluczborku oferuje specjalistom mieszkanie i pensje od 11 tys. złotych wzwyż. A mimo to chętnych brakuje. Dlaczego?

Jest to jakiś mechanizm zachęcający, ale to są decyzje jednostkowe, a nie systemowe. Przedstawiciele zawodów medycznych, którzy na co dzień dbają o nasze zdrowie i życie, nie mogą zarabiać tyle, ile obecnie. Sama kwestia stresu i odpowiedzialności jest nie do porównania z pracą większości pracowników zawodów pozamedycznych.

Ale chętnych na pracę za 11 tys. złotych jak dotąd nie ma…

Trudno oczekiwać, że ktoś przyjedzie w to miejsce z drugiego końca Polski. A nawet jeśli ktoś się zdecyduje na przeprowadzkę, to przecież zrezygnuje z pracy w dotychczasowym miejscu i dyrektor tej jednostki będzie miał problem kadrowy. Bo jak już mówiliśmy – w Polsce jest za mało lekarzy, a także pielęgniarek, w przeliczeniu na liczbę mieszkańców. I ten problem jest wyzwaniem, przed którym stoimy wszyscy – i resort zdrowia, i środowisko medyczne. Powinniśmy go wspólnie rozwiązać dla dobra pacjentów, bo w efekcie to oni ucierpią, jeśli sytuacja się nie zmieni.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: marionbrun, CC0 Creative Commons, pixabay.com