Problem nie jest nowy. Objawiał się również za poprzednich rządów, choćby w kontekście postulatów wprowadzenia przymusowej chemicznej kastracji osób ze skłonnościami pedofilskimi czy wprowadzenia instytucji umożliwiającej uznaniowe przedłużanie kary u osób, które zakończyły jej odbywanie. Sama medialna nazwa tego rozwiązania, czyli „ustawa o bestiach” ustawiła ton dyskusji w taki sposób, by jakiekolwiek głosy krytyczne musiały zniknąć w gąszczu świętego oburzenia i konieczności uwzględniania w każdej wypowiedzi schematu „nie broniąc tego, co zrobili ci ludzie…”. Problem trafnie zilustrował jeszcze za rządów Platformy Obywatelskiej rysownik „Tygodnika Powszechnego”, przedstawiając na obrazku dwie książki: jedną, olbrzymią, pod tytułem „Prawa człowieka”, i drugą, cieniutką, pod tytułem „Prawa złego człowieka”.
Prawo nigdzie nie działa idealnie – i polskie prawo nie jest tu wyjątkiem. Przebieg wielu spraw reprywatyzacyjnych pokazuje, że sędziowie nie byli wolni od odpowiedzialności za działania w istocie bezprawne, choć przyklepywane na mocy majestatu instytucji zobowiązanej do stania na straży praworządności. Wyroki za gwałt są niskie, zbyt wiele spraw jest umarzanych lub kończy się wyrokami w zawieszeniu, a większość sprawców przemocy seksualnej chodzi wolno bez żadnych wyroków, brak edukacji antyprzemocowej nie sprzyja natomiast podniesieniu wykrywalności tego typu przestępstw. W tej sytuacji pojawia się pokusa naruszania reguł w imię tego, co wydaje się być sprawiedliwe. Chętnie wykorzystują to wszelkiej maści demagodzy.
Przykładem tego rodzaju podejścia do tematu jest działalność komisji weryfikacyjnej. Pozostawiając na boku szczerość intencji Prawa i Sprawiedliwości – wszak z wątpliwych intencji mogą wynikać działania słuszne – model przyjętego rozwiązania nie musi na dłuższą metę sprzyjać ofiarom reprywatyzacji. Faktem jest, że symbolicznie istotna jest rola komisji jako ciała umożliwiającego wypowiedzenie swoich krzywd przez lokatorów. Pod tym względem PiS wykorzystuje niewybaczalny błąd Platformy, przez lata próbującej uciszać działaczy lokatorskich, odmawiając im prawa do godnego traktowania, zwłaszcza w sytuacji, gdy zgłaszają ogromną krzywdę, do której dochodziło przy bierności, a w niektórych przypadkach przy wręcz cichej aprobacie urzędników ratusza. Pokusa szybkiego naprawienia tego problemu jest zrozumiała.
W przypadku tej instytucji widzimy jednak pierwsze efekty podważenia trójpodziału władzy względem zwykłego obywatela. Zasady działania komisji wzbudzają kontrowersje odnośnie ich konstytucyjności. Można sprawę sprowadzić do wytyczania linii obrony przez władze Warszawy czy retoryki skrajnego obozu anty-PiS, wątpliwości jednak są uzasadnione i lepiej – również z perspektywy lokatorów – by zostały rozwiane przez niezależny organ władzy sądowniczej. Sprawy „przyklepywane” przez obecny Trybunał Konstytucyjny można z łatwością podważyć, odwołując się do jego charakteru jako partyjnej przybudówki (i pod tym względem nie sposób doszukiwać się symetrii wobec jego poprzedniego składu, który dowiódł, że potrafi wydawać wyroki politycznie niewygodne dla ówczesnego rządu).
Nie wiemy, jak będzie wyglądać Trybunał Konstytucyjny po odejściu Prawa i Sprawiedliwości. Niewykluczone, że standardy zostały zepsute do tego stopnia, że w obecnej formule będzie już tylko partyjną przybudówką kolejnych władz. Być może powstanie plan naprawy tej instytucji. Może dojść do sytuacji, w której – niezależnie od tego, czy Trybunał zostanie przejęty przez inną grupę polityków, czy też przywrócony ekspertom – działalność komisji weryfikacyjnej zostanie oceniona jako sprzeczna z Konstytucją, a jej wyroki ulegną unieważnieniu. W wariancie dalszego podporządkowania sądownictwa politykom można sobie łatwo wyobrazić, że kolejne władze będą dążyć do uzyskania doraźnych korzyści poprzez zastosowanie rozwiązań znajdujących się na granicy konstytucyjności. Prawdziwe rozwiązania problemów, które dziś po cichu iskrzą, zostaną jedynie zastąpione protezą. W kolejnej dekadzie możemy więc oczekiwać dalszych wstrząsów.
Innym rozwiązaniem idącym w myśl wspomnianej logiki jest, uruchomiony na początku tego roku, rejestr sprawców przestępstw seksualnych („Kultura Liberalna” pisała o nim także tutaj). Według deklaracji ministerstwa, w części dostępnej dla każdego zainteresowanego, publikowane są dane jedynie sprawców najgroźniejszych przestępstw. Na czym oparto tę ocenę – trudno powiedzieć. Faktem jest, że rejestr objął sprawców wielu przestępstw o charakterze pedofilskim, dzięki czemu publikacji swoich danych uniknęli skazani za to księża. Jeżeli w rejestrze umieszczeni zostali z kolei sprawcy zgwałceń ze szczególnym okrucieństwem, to mamy do czynienia z rozwiązaniem obniżającym znaczenie zgwałcenia jako traumy samej w sobie, niezależnie od tego, czy sprawca użył przemocy fizycznej czy też innych środków. Nie jest też tak, że osoba, która dopuściła się drastycznego czynu nie może się zmienić lub zresocjalizować. Możliwość przywrócenia społeczeństwu osoby, która dopuściła się przestępstwa, jest wszak jednym z powodów, dla których odstąpiliśmy od wymierzania kary śmierci. Co więcej, w rejestrze znajdujemy dane osób, które karę odbyły 20–30 lat temu. Nie mamy informacji o tym, czy później dopuściły się podobnych przestępstw. Traktowanie ich jako osób winnych przestępstw innych niż udowodnione tworzyłoby niebezpieczny precedens.
Ze słów przedstawiciela resortu sprawiedliwości wynika, że rejestr ma mieć działanie prewencyjne. Pod tym względem jego ewentualne sukcesy będą dużo mniejsze niż w przypadku wspierania programów przeciwdziałania postawom przemocowym i edukacji równościowej, utożsamianymi przez obecną władzę ze złowrogą „ideologią gender”. Umieszczenie danych w rejestrze ma stanowić poszerzenie kary, a w wielu przypadkach wręcz ponowne ukaranie. Korzyści dla samych ofiar są wątpliwe, zwłaszcza że również one mogą być pośrednio napiętnowane. Współczucie dla ofiar gwałtu sprowadza się często do warstwy retorycznej, w praktyce ofiary są o oskarżane lub podejrzewane o „prowokowanie” gwałtu. Na razie w internecie krążą memy z wizerunkami sprawców, wśród których znajdują się teksty uderzające w ich ofiary (np. mówiące, że „niejedną p. trząsł”).
Inną kwestią jest tok rozumowania, zakładający skupianie uwagi na osobach szczególnie niebezpiecznych. Podobne rejestry można tworzyć w odniesieniu do sprawców innych przestępstw. Nie będzie to prowadzić do wzrostu bezpieczeństwa, niemniej samo myślenie ukierunkowane na rozpoznawanie ludzi niebezpiecznych grozi przyjęciem kolejnych rozwiązań zmierzających w kierunku umacniania społecznej kontroli. Jednym z takich mechanizmów może być szersze wykorzystywanie algorytmów w celu wykrywania osób potencjalnie zagrażających bezpieczeństwu, w myśl zasady „lepiej zapobiegać niż leczyć”.
Postępu technologicznego nie zatrzymamy. Mamy natomiast wpływ na to, czego będziemy od niego oczekiwać. Zakładając, że możemy kontrolować osoby ze względu na ryzyko popełnienia przez nie przestępstw, skończymy w społeczeństwie, w którym nie będziemy znać ludzi, a jedynie potencjalnych kryminalistów. Tylko czy zwiększy to poziom bezpieczeństwa? Nie zamienimy społeczeństw w więzienia, możemy jednak doprowadzić do tego, że sprawcy nawet drobniejszych przestępstw nigdy nie zostaną przywróceni społeczeństwu. Obyśmy nie musieli wtedy mówić, że nie protestowaliśmy, gdy chodziło jedynie o sprawców przemocy seksualnej, bo w końcu to, co zrobili, budzi najwyższe obrzydzenie.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Alexas Fotos, CC0 Creative Commons, Pixabay.com