Ile to było, a ile jeszcze będzie, ho-ho, wystaw, gdzie tematem jest zagłada? Nie ta miniona, ale ta dopiero nadchodząca, oczekiwana, już wymodlona, choć dopiero na horyzoncie. Ile? A ile powieści?
I od tego zaczynamy. Do małej wioski na Pojezierzu Dobrzyńskim prowadzi mnie GPS, potem jest już trudniej. Domy rozrzucone są tu pomiędzy wijącymi się morenowymi wzgórzami, sklepu od dawna brak, nie kupię wina, nie spytam o drogę, w końcu dzwonię do Rajkowskiej – pomóż. „To Andrew odbierze cię spod kościoła, tam stań”. Jest ciemno, przed zakrystią już czeka auto i ruszamy. Samochody gonią jeden za drugim wiejskimi i polnymi drogami, jakby bez udziału kierowców, jeszcze mały zjazd i jesteśmy na miejscu.
Za drzwiami wita mnie światło, przytulne wnętrze i przede wszystkim oni: Joanna, jej mąż Andrew i ich córka Róża. Ludzi nie widziałem od kilku godzin, rodziny od tygodnia i rośnie we mnie poczucie, że zaspokoję trochę tęsknoty i za swoimi bliskimi. Rajkowska od razu prowadzi do kuchni, opromienia – jak to gospodynie potrafią i opowiada o domu, że go nieustannie remontują, teraz pęka na pół, to kłopotliwe, tym bardziej, że połowę czasu spędzają w Londynie. Trochę jak ich życie. Każdy lot do Anglii to półtorej tony spalonego paliwa, co podobnie jak jej szczera sympatia do mięsa, zwłaszcza tatara, dręczy ekologiczne sumienie artystki. Za odpowiedź przychodzi mi wspomnienie o zarżnięciu cielęcia, kiedy nie mogłem oderwać wzroku od parującego, różowego mięsa tak nagle odsłoniętego – jak wyjawienie powszechnej, choć skrywanej tajemnicy.
Rajkowska, artystka lewicowa, podtrzymując rozmowę, cytuje jakiś amerykański esej o tym, że „żyjemy w czasie cienia” i „przechodzimy do czasu po katastrofie”. Bo przełom już nastąpił, świadomość się zmieniała, teraz będziemy stawać się lepsi. Nie wierzę w to zupełnie, zaprzeczam gorliwie i przypominają mi się te dystopijne wystawy i krwawa, sentymentalna „Droga” Cormaca McCarthy’ego, którą obiecuję jej wysłać.
Z tej różnicy ledwie napoczętych zdań wychodzi dystans, jej pierwsze obezwładniające ciepło cofa się, czuję się bezpieczniej i siadamy do stołu. Róża sięga po fasolkę, Andrew nakłada łososia, otwieramy piwo. Mam poczucie, że trafiłem na właściwy sposób obcowania z nimi. Aśka – przeszliśmy już na ty – jest miła, zna taki sposób gadania, aby nie oczekiwać od siebie zbyt wiele, rozumie też mój plan. Nie za blisko, nie za daleko. OK.
Nawet lepiej. Tak lepiej pytać. A ja chcę wiedzieć. Przeczytałem pierwszą książkę z podsumowaniem jej projektów, wydają mi się tak różne od siebie, że chcę ją wprost, jak w szkole, odpytać, jeden, drugi… Ale Rajkowska zamiast odpowiadać, mówi o życiu.
Jest teraz w Goldsmith Art College, uniwersytecie nadzwyczaj highbrow, tyle że zupełnie się z nimi nie dogadała, bo chciałaby im opowiadać o Schulzu, a oni wciąż jak chomiki w kołowrotku mówią o Derridzie i Deleuzie. Jej ostatni angielski projekt „The Peterborough Child” – to zderzenie z muzułmankami. Chciała wszystkim unaocznić skalę nielegalnych aborcji dokonywanych w okolicy tego miasta i spotkała się z odrzuceniem. Mówi też o „Dotleniaczu”, projekcie na warszawskim placu Grzybowskim, który zawsze miałem za dobrze zrealizowany projekt miejski, ale nie sztukę, i dopiero rozmawiając z nią, łapię, że to połączenie łączki i napowietrzanego stawiku na miejscu dawnego getta naprawdę otwiera to miejsce. Przez oddech! – jak uczula Rajkowska. Jest też oczywiście o sztucznej palmie, którą postawiła w Alejach Jerozolimskich. Walczy dalej z niegościnnym klimatem wokół niej, produkuje prototypy sztucznych liści, opowiada o sponsorach i płynnie przechodzi do losów swojej rodziny. To otwiera i mnie. Zamiast pytać, opowiadam. Historia za historię. Ona mówi o dziadku wstawiającym Rosjanom mosiężne zęby (zamiast złotych), ja o rodzinnych malwersacjach w przemysłowym handlu miodem.
Dotąd, przez jej sztukę, miałem ją za kogoś agresywnego, pewnego siebie, spodziewałem się, że wie, gdzie skierować pięść, jakie wykrzyczeć hasło, choć robiły to za nią jej projekty, otwarte, a jednak wskazujące winę, coś nieukojonego w nas wszystkich. Myliłem się.
Rozmawiam z kimś o wielkiej, jeśli nie delikatności, to wyczuciu sytuacji. I tylko próbuję pamiętać o tym, z czym przyjechałem. O tych pytaniach, które teraz zyskują więcej wagi. Czy propozycja chowania zmarłych w rzeźbie nietoperza na moście, jaką kiedyś złożyła szwajcarskiemu miastu – czy to nie jest wprost przeciwko ludziom? Czy wcielanie się we własną matkę, która gubi się w lasach wokół szpitala – czy to nie jest jakaś rodzinna udramatyzowana szopka? Czy dom dla uchodźców w starej niemieckiej szkole z internatem, gdzie pokoje zostały podzielone proporcjonalnie do wielkości krajów, czy to nie kpina z tych pieczołowicie wyliczanych kwot? Ale nie ma na to miejsca. Pojawia się własnoręcznie upieczony chleb, miód, znowu opowieści i pożegnanie. Do zobaczenia jutro.
Rano idę na spacer i wciąż nie wiem, co tutaj robię, te rodzinne historyjki w zestawieniu z jej pomysłami… „Chodzi mi o to coraz częściej, aby ludzie doszli do granicy swoich możliwości działania, aby poczuli niemoc” – takie zdania obezwładniają – kto za tym wszystkim stoi? We wsi przechodzę środkiem pierwszych październikowych chłodów jak po cmentarzu, wilgotne powietrze dobrze niesie, zza drzwi stodoły słychać, tak! – zarzynaną świnię, i znowu wracam do nich.
Przy śniadaniu znowu gadamy o sztuce, a ja chcę, żebyśmy wrócili do tamtych czasów, projektów, chcę przydać jej trochę agresji i może w końcu odpytać. A pamiętasz, jak położyłaś się na chodniku przed chasydami w Jerozolimie, bo cię nie zauważali, a oni zaczęli na ciebie krzyczeć? No i wszyscy o tobie w Warszawie zawsze mówili, Rajkowska zbiera na liście do palmy, walczy. Aśka uśmiecha się, komentuje, tłumaczy mężowi. Jest już gdzie indziej. Dopiero przed wyjazdem zaczyna mi świtać, że wszystko jest jasne. To czas po. Apokalipsa nastąpiła.
Ale apokalipsa nie taka kaboom, nawet nie koniec świata ze skomleniem Eliota. Myliłem się. Jest raczej tak, jak napisano we wspominanym przez Rajkowską eseju, będziemy się widywać i będziemy robić wspominki. Bo co robimy teraz? Idziemy nad jezioro, łapiemy żaby dla jej córki, a opowiadamy o tym, czego Rajkowska zawsze chciała w sztuce. Oraz że zawsze dochodziła do niemożliwego, kiedy bliżej ludzie już nie mogli do siebie podejść.
Spełnienie. Tuż obok albo z drugiej strony miłości – zamiast nienawiści, obojętność. Tak blisko, że nie do odróżnienia. Kiedy przychodzi do mnie SMS o śmierci w rodzinie, mówi „to dobrze, że ludzie umierają. Im więcej, tym lepiej”.
Przed pożegnaniem trafiamy jeszcze na szkielet świni albo dzika. Róża bierze z niego do domu czaszkę, przypomina mi się wczorajsza rozmowa o mięsie, zarzynanie świni z ranka i później w samochodzie wiersz George’a Herberta. Chodzi o to mięso. Że po prywatnej apokalipsie, rezygnacji, można już wszystko. „Czy chciałbyś wiedzieć, kto przyjmuje winę? / Niechaj ci powiem: / Oto jest Mięso, skosztuj go”. Więc siadłem / I płacząc jadłem” (przeł. Jerzy S. Sito).
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Dotleniacz, instalacja Joanny Rajkowskiej, Wikimedia Commons.