Strukturalnym podłożem sukcesów Prawa i Sprawiedliwości w pozyskiwaniu opinii publicznej jest nadreprezentowanie elektoratu tej partii w kategoriach usytuowanych na niższych pozycjach społecznych. Postaram się tę diagnozę uściślić z perspektywy skuteczności strategii stosowanych przez PiS w porównaniu z partiami opozycyjnymi. Sądzę, że porażki opozycji i popularność partii rządzącej są oznakami powrotu do partii klasowych, co wydaje się być ogólniejszym zjawiskiem. Analogii tego procesu można się dopatrywać w sukcesie wyborczym Donalda Trumpa. Z drugiej strony, demokracja jest systemem politycznym, który jest stale modyfikowany i ewoluuje, co nie wyklucza przejściowego charakteru tych zjawisk i powrotu do strategii catch all, którą próbuje bez powodzenia kontynuować PO.

Oryginalną cechą ideologii pisowskiej była zawsze walka o interesy klas niższych, a zwłaszcza obietnica przywrócenia im prawa do godności i dumy. Nie wiadomo, czy zapowiedzi te są tylko instrumentem pozyskiwania wyborców, czy też stanowią odzwierciedlenie rzeczywistych potrzeb płynących ze strony środowisk o niższym statusie społecznym, chociaż jedno nie wyklucza drugiego. Potwierdzeniem obecności strukturalnego podłoża walki o odzyskanie godności klas niższych były wypowiedzi ministra Patryka Jakiego, który zamieścił na swym profilu na Facebooku 29 października 2017 r. Był to krytyczny komentarz do artykułu „Gazety Wyborczej” dotyczącego spędzania wolnego czasu przez mieszkańców blokowisk: „Tak, stałem pod blokiem, nawet w nim mieszkałem – tak jak miliony Polaków. Nie każdy miał wille w PL lub Szwecji i z górki jak resortowe dzieci. Boli ich to, że taki ktoś «ze zwykłego osiedla» przecina układy, zabiera im państwo, które sobie sprywatyzowali”. Brzmi to jak głos buntownika: blokersom nie zależy na dorównaniu ludziom sukcesu. Kontestują oni styl „nowej” inteligencji, ostentacyjną konsumpcję i celebrowanie przynależności do elit. Trudno określić, w jakim stopniu ocena ta reprezentuje interesy klas niższych, jednak faktem jest, że obóz rządzący popierany jest głównie przez kategorie o niskim statusie materialnym, robotników, osoby z wykształceniem podstawowym i bezrobotnych – w przeciwieństwie do kategorii usytuowanych w górnej części hierarchii społecznej.

Wygrana Donalda Trumpa w wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych pozostaje dla wielu analityków zagadką. Z badań przeprowadzonych przez Arlie Hochschild wynikałoby, że również głosowanie na Trumpa było odpowiedzią na zapotrzebowanie części społeczeństwa na odzyskanie godności. Kandydaturę Trumpa popierał głównie biały elektorat klas średnich i osoby z niższym wykształceniem, raczej borykające się z losem, w połączeniu ze zwolennikami przywrócenia porządku i ładu. Trump stał się dla nich uosobieniem obrony amerykańskiego snu przed siłami liberalnymi. Dał im szanse odnowy moralnej i poczucie jedności, a z perspektywy zwykłego obywatela – stał się symbolem walki z polityką poprawności obyczajowej, lewicowymi żądaniami rezygnacji z wyznawania „przestarzałych” poglądów, udzielaniem niezasłużonej pomocy Afroamerykanom, przyznawaniem zielonej karty imigrantom i przyjmowaniem uchodźców, którzy zabierają ludziom pracę i obniżają zarobki. Nasuwa się refleksja, że podobny mechanizm jest podłożem wysokiego poparcia dla rządów Prawa i Sprawiedliwości. Mimo że zdaniem prawie 60 proc. dorosłych mieszkańców Polski (w świetle badań CBOS-u) poczynania rządu przeczą zasadom demokracji, co w szczególności dotyczy osłabienia roli Trybunału Konstytucyjnego i niezależności sądów, to 45–47 proc. byłoby skłonne głosować na PiS, co ponad dwukrotnie wyprzedza odsetek głosujących na partie opozycyjne.

Oferta Zjednoczonej Prawicy konsekwentnie adresowana jest do kategorii o raczej niskim statusie społecznym – niezależnie od tego, czy powiodą się gesty pojednania kierowane przez premiera do reprezentantów centrum politycznego i nowej inteligencji. Na tle dowodów przemawiających na rzecz opłacalności tego podejścia, do działań skazanych na niepowodzenie zaliczam trwanie przy strategii odwoływania się do szerokiego elektoratu, której reprezentantem stała się w Polsce PO. Strategia otwarcia i „inkluzywności” miała sens w 2007 r., gdy Platformie zależało na zdobyciu władzy, a następnie utrzymaniu dominacji nad PiS-em. Pojawiło się wtedy zapotrzebowanie na rząd, który gwarantuje poczucie bezpieczeństwa, wolności od ingerencji prokuratury, zaprzestania inwigilacji, lustracji i panowania ideologicznego. Przestrzeganie pryncypiów demokracji było atrakcyjne dla wszystkich, którzy chcieli spokoju i preferowali stabilność. Jednak prawidłowością jest, że strategia poszerzania sceny wyborczej najlepiej sprawdza się w społeczeństwach, w których nie ma głębokich podziałów materialnych i światopoglądowych, a klasa rządząca nie dystansuje się od obywateli, tak jak stało się to za rządów PO. PiS-owi udało się przejąć elektorat klas niższych i głosy ludzi zdegustowanych rządami koalicji PO–PSL – z kolei Platforma nie utrzymała przy sobie kształtującej się klasy średniej.

Przechodzę do meritum. Dysfunkcjonalnym aspektem trwania przy strategii inkluzywności jest kunktatorstwo i ustępstwa wobec oczekiwań płynących z różnych stron sceny publicznej. Tak jakby priorytetowym zadaniem Platformy stało się zdobywanie poklasku, zamiast odważnego popierania polityki przyjmowania uchodźców, liberalizmu obyczajowego, walki z ustawą antyaborcyjną, dyskryminacją kobiet i wdrażania innych wartości demokracji, które miała reprezentować. Ani nie pokona PiS-u w pozyskiwaniu fundamentalistów światopoglądowych, ani nie odzyska głosów zwolenników emancypacji kobiet, laicyzacji i innych wskaźników otwartości.

Płyną z tego dwa wnioski. Po pierwsze, struktura społeczna ma swoją dynamikę, wyłaniają się w niej coraz to nowe segmenty. Sukcesem Prawa i Sprawiedliwości jest to, że udało mu się dostosować swój program do nowych subkultur, które odrzucają wartości utożsamiane z partiami opozycyjnymi. Z badań – prowadzonych głównie w społeczeństwach zachodnich – wynika, że kategorie lokujące się na dole hierarchii społecznej charakteryzują się raczej biernością. W przypadku Polski nieujawnione dotąd pole ukrytego sprzeciwu obsadzili blokersi i inne grupy społeczne niezadowolone z traktowania ich gorzej, żyjące w poczuciu marginalizacji, ludzie czujący zagrożenie ze strony mniejszości seksualnych, środowisk feministycznych i zwolenników przyjmowania uchodźców. Demonstrowanie sprzeciwu dowartościowuje ich, a polityka prowadzona przez PiS pozwala uwierzyć, że zasługują na więcej, niż mają.

Po drugie, w sytuacji, gdy zwolennicy liberalizmu obyczajowego nie mogą liczyć na obronę swych interesów ze strony PO, a Nowoczesna jest na to za słaba, rysuje się miejsce dla partii lewicowej, która byłaby je w stanie zastąpić. Wyłonienie się nowej lewicy może być odpowiedzią na zapotrzebowanie ze strony specjalistów wyższego szczebla i nowej klasy średniej, którzy szukają przeciwwagi dla PiS-u: są zwolennikami integrowania się Unii Europejskiej, nie mają problemu z przystąpieniem do euro czy złagodzeniem prawa aborcyjnego. Wyłonienie się silnej lewicy zracjonalizowałoby również polską scenę wyborczą. Brak partii lewicowej doprowadził do wynaturzenia systemu politycznego – po 2005 r. został on sprowadzony do rywalizacji między dwiema podobnymi partiami. Platformie będzie dalej brakowało odwagi, żeby stawić czoła populizmowi Zjednoczonej Prawicy. Istnieje ryzyko, że brak skonsolidowanej lewicy będzie spychał Polskę do roli zaścianka.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Shalom, Wikimedia Commons

*// Tekst wyraża poglądy autora.